Droga przez mękę
Kierunek Chorwacja
- Zawsze to samo. Zawsze musicie się spóźniać. Taksówka już czeka. Idziemy! Pociąg nie poczeka.
- Ale tato, przecież wcale nie zawsze. I nie denerwuj się przecież na wakacje jedziemy.
- Nie denerwuj się, nie denerwuj się.
Zawsze to samo.
Na plecy każde z nas zarzuciło ważący chyba tonę bagaż i ledwo z nim doszliśmy do windy w naszym wysłużonym bloku.
- Zamawiając taksówkę poprosiłeś o bagażową? Przecież żaden normalny samochód nie udźwignie takiego ciężaru – pytam męża, który spogląda na mnie złym wzrokiem
- Tylko poprosiłem, żeby był duży kombi i żeby podjechał pod samą bramę.
- Myślę, że facet nie uwierzy w to co zobaczy i w sumie nie wiem jak my to przewieziemy...
Wyszliśmy przed bramę – taksówkarz czekał na parkingu skinieniem M. pokazał żeby podjechał bliżej. Nie mieliśmy za bardzo sił nieść tego dalej a do tego deszcz lał jak z cebra. Dawno nie było takiej ulewy.
Taksówkarz wysiadł z samochodu i podszedł kuląc się przed ulewą żeby pomóc zapakować bagaże. Zamaszystym ruchem wyciągnął rękę, żeby pomóc mi zdjąć ogromną torbę z ramienia, nagle zamarł kiedy poczuł jej ciężar, a jego ręka niespodziewanie ugięła się niebezpiecznie. Podjął próbę jeszcze raz i na spokojnie, już przygotowany, z wyraźnym wysiłkiem na twarzy zapakował torbę do bagażnika. Potem pomógł M. z jego jeszcze większą torbą. Na koniec zabrał J., jej z pozoru tylko, najmniejszy bagaż. Zapakowani wreszcie do samochodu cali mokrzy jechaliśmy przez uśpione jeszcze ulice Poznania na dworzec kolejowy. Po drodze kierowca wypytał nas dokładnie dokąd jedziemy i co mamy w tych bagażach. Postanowił, że najlepiej będzie jak podjedziemy od strony Dworca Zachodniego, bo stamtąd najkrócej będziemy musieli iść na peron 5.
Na sama myśl kolejnego zarzucania torby na plecy odechciewało mi się wychodzenia z taksówki, ale pod dworcem nie było wyjścia. Obaj panowie pomogli mi założyć torbę na oba ramiona i mogłam spróbować się poruszać w kierunku peronu. Za mną w żółwim tempie J. i M. W taki dzień nie może dziwić fakt, że nasz pociąg stał oczywiście w najdalszej części peronu, a ja byłam w stanie nieść torbę tylko przechylona do przodu żeby ciężar mnie przygniatał, a nie wisiał na ramionach. Idąc tak w ulewnym deszczu przemoczona już do suchej nitki usłyszałam zdenerwowany głos męża.
- Szybciej, bo wszyscy już biegną do pociągu. Zaraz nam ucieknie.
Przyspieszyliśmy kroku. Tyle, że nagle moje buty na mokrym betonie zaczęły się dziwnie zachowywać i w pewnym momencie moje obie nogi zmieniły kierunki ruchu na przeciwległe. Chcąc się ratować od upadku, postanowiłam się odrobinę wyprostować, co przy ogromnym ciężarze jaki miałam na plecach nie było łatwe, a w konsekwencji okazało się tragiczne w skutkach. Torba mnie przeważyła i upadłam plecami do tyłu na torbę. Nie ma co owijać w bawełnę – po prostu gruchnęłam o ziemię razem ze wszystkich co miałam na plecach. Leżałam nie mogąc się podnieść i śmiejąc się w głos – bo wyglądałam jak żółw leżący na swojej skorupie do góry nogami. Ja tak samo machałam nogami i rękami nie mogąc się podnieść ani chociaż spróbować się odwrócić na bok. Z oddali tylko usłyszałam:
- Szybko baby – coraz bardziej rozdrażniony i zdyszany głos.
- Czekajcie, Ratujcie mnie. - krzyknęłam dusząc się od śmiechu, co mi tym bardziej odbierało siły.
Zauważyłam tylko w tych strugach deszczu jak zbliżają się do mnie dwie znajome postaci. A J. ulęknionym głosem zapytała:
- Mamo, nic Ci nie jest?
- Wszystko ok. Tylko teraz jestem jak widzisz żółwiem, który nie jest w stanie się podnieść – dusząc się od śmiechu wyszeptałam
M. podszedł i próbując jakoś sam utrzymać równowagę ostatnimi siłami podniósł torbę razem ze mną. Zaczęliśmy znowu biec, ja nadal zanosząc się od śmiechu, ale ostrożniej stawiając stopy, żeby znowu mi się nogi nie rozjechały.
Dopadliśmy do pociągu i po kolei zapakowaliśmy do przedziału nasze „stutonowe" worki podróżne. Współpasażerowie dziwnie nas obserwowali. Chyba z zażenowaniem i dezaprobatą. Usiedliśmy i teraz przez dwie godziny drogi do Wrocławia mieliśmy czas na odpoczynek, żeby nabrać sił na dźwiganie tych ciężarów w dalszej części podróży.
Dojeżdżając do stacji Wrocław Główny stwierdziliśmy, że czas wynosić nasze bagaże wcześniej, bo potem nie zdążymy i nie będziemy w stanie się przecisnąć przez wąski korytarz pociągu. Żeby od razy nie dźwigać, mądry mąż i ojciec rodziny, postanowił ciągnąć za sobą te torby, co generalnie było dobrym pomysłem, ale pech chciał, że jedna z nich - ta najcięższa - trochę go przeważyła i uderzyła dość silnie o podłogę. Słychać było głośny odgłos słoików uderzających o siebie nawzajem i o podłogę jednocześnie. W tym momencie jedna ze starszych pań siedząca razem z nami już nie wytrzymała i zapytała:
- Czy wy wieziecie cały wasz dobytek ze sobą?
- Nie to tylko zapasy na nasze wakacje – odpowiedziałam z miłym uśmiechem.
- To na jak długo jedziecie? Miesiąc?
- Niestety nie aż tak długo, tylko 2 tygodnie – mam wrażenie, że dopiero teraz zrozumiałam, że dla przeciętnego obserwatora to był zdecydowanie niecodzienny widok, że trzyosobowa rodzina może tyle jeść.
Dworzec Wrocław Główny jest w remoncie i niby to było już wiadomo jak jechaliśmy w tym kierunku, ale chyba żadne z nas nie wyobrażało sobie, że będzie trudno znaleźć jakąkolwiek logikę w sposobie kierowania pasażerów po peronach i do wyjść. Pogubiliśmy się trochę, ale dzielnie postanowiliśmy dojść do miejsca zbiórki, gdzie czekać na nas miał kolejny środek transportu. Od dworca było to niedaleko w sensie długości trasy, ale już po wyjściu z labiryntu remontowanego dworca i tylko przejściu przez ulicę, J zaprotestowała, że dalej nie idzie i nigdzie nie jedzie jeżeli ma nosić ten cholernie ciężki bagaż. Ojciec mimo, że zaciekle parł do przodu jednak zgodził się na wynajęcie taksówki. Do boju wysłał żonę, żeby obeszła postój taksówek, bo podróż niecałe 500 m dalej w linii prostej zupełnie się im nie opłacało, dlatego musiałam negocjować cenę na bieżąco i tłumaczyć dlaczego tak krótki dystans chcemy przejechać a nie pójść pieszo. Wreszcie ostatni w kolejce zgodził się pojechać z nami za satysfakcjonującą cenę. Więc ten fragment podróży znowu mieliśmy „odhaczony".
Komfortowy autokar na jaki czekaliśmy okazał się małym busem na 16 osób, który ciągnął za sobą przyczepę towarową na która zapakowane zostały wszystkie bagaże całej ekipy oczekującej na podróż w kierunku Katowic. Było ciasno i mało wygodnie, ale to przecież tylko 2 godziny jazdy, więc starałam się uspokoić męża, który mówił, że przyczepa wyglądała tak jakby wczoraj ktoś w niej przewoził trzodę chlewną do uboju, bo i słoma gdzie niegdzie pozostała a i zapach wiele mówił.
- Kochanie narzekasz tak ja moi klienci, którzy albo w 3 gwiazdkowym hotelu w Tunezji chcą, żeby im odźwierny drzwi do apartamentu otwierał albo, że jedzenie w ofercie all inclisive było fatalne i powtarzało się te same 38 dań i nie było z czego wybierać. Nie bądź malkontentem tylko zacznij się cieszyć, że jedziemy na wakacje. Przed nami jeszcze kawałek drogi, ale jednak w perspektywie mamy błękitne wody, przepiękne wyspy i zatoki Adriatyku.
- Wcale nie przesadzam – nie zaglądałaś do środka przyczepy to nie wiesz jak tam jest. A spójrz na twarz kierowcy jakby od pługa go odciągnęli i jeszcze nie dali na dentystę.. - w jego szczęce widoczne były braki uzębienia tak w górnej jak i dolnej części.
Rzeczywiście po dyskretnej obserwacji dało się jednak zauważyć, że strach przed dentystą wygrywa nawet z chęcią podobania się kobietom. Kiedy rzeczony kierowca w końcu głośno zapytał – jak wyjechać na autostradę w kierunku Katowic i ja uległam wrażeniu, że jazda po mieście i autostradach nie należy do codzienności u owego delikwenta. Mimo dobrych chęci i ja zaczęłam się niepokoić, co do planowego dotarcia na miejsce ostatniej przesiadki. Nic jednak postanowiłam po sobie nie pokazywać. Ale dyskretnie podpowiadać wraz z innymi pasażerami, którędy będzie najłatwiej i najszybciej wyjechać z miasta i dostać się na autostradę, która to od tej chwili zaczęła mi się wydawać jakimś wybawieniem.
Po kilkudziesięciu minutach krążenia po mieście i poszukiwania odpowiedniej drogi poza miastem wreszcie udało się i osiągnęliśmy wjazd na dwupasmową drogę do raju. Wydawało się, że każdy pasażer dyskretnie odetchnął, bo zgubić się na niej już nie zgubimy, a i w wyobraźni cel był już blisko mimo, że to jakieś 180 km dalej.
Sytuacja jakby się unormowała. Jechaliśmy z ustaloną dozwoloną prędkością. Choć w momentach podjazdów pod niewielkie wzniesienia trochę jakby bus słabł i odrobinę wykazywał mniejszy zapał do szybszej jazdy. W pewnym momencie odwracając głowę od widoków za oknem zauważyłam, że obraz przed oczami jakby stał się mniej ostry i twarze córki i męża zaczynały się stawać mniej ostre, pomyślałam w pierwszym momencie, że mój organizm trochę jest zmęczony, bo pobudka była o godzinie 3 w nocy, a to nie należy do moich codziennych rytuałów i najprawdopodobniej domaga się odrobiny snu. W tym momencie oczy otworzył M, który urządzał już sobie drzemkę od paru minut i ściszonym jeszcze ale już zaniepokojonym głosem powiedział:
- Coś tu się nieźle jara!
W tym momencie uświadomiłam sobie, że bus jest zadymiony. Stwierdziłam jednak, że nie będę urządzać paniki więc znowu dyskretnie postanowiłam odrobinę uspokoić M. Po minucie - jednak dymu było coraz więcej i ktoś głośno powiedział, że chyba się samochód pali. Kierowca w tym momencie odwrócił głowę do tyłu i zobaczył że faktycznie w całym pojeździe jest szaro. Chyba jednak pierwszym jego odruchem było – nie zwracać na to uwagi, jednak po 30 sekundach spojrzał znowu i wtedy chyba się trochę przestraszył i zjechał na pobocze i dość zdenerwowanym głosem wycharczał:
- Proszę wysiadać. Sprawdzę co się dzieje.
Wszyscy szybko wysiedli z zadymionego samochodu, staliśmy na poboczu autostrady, gdzie ruch był duży i ktoś zachował przytomność umysłu (mimo dużego zadymienia mózgu) i krzyknął, żebyśmy przeszli za barierki ochronne.
Na początku była konsternacja i większość wykazywała dość widoczny niepokój, oprócz tego przeszliśmy w bezpieczną odległość od busa – gdyby pożar silnika (jak się okazało po podniesieniu maski) skończył się wybuchem rodem z filmu sensacyjnego. Jakiś młody chłopak, jeden z pasażerów od razu wyszukał gaśnicę i pospiesznie podał kierowcy a ten przez chwilę powalczył z dymem unoszącym się spod maski.
Pasażerowie powoli zaczęli się oswajać z niecodzienna sytuacja i aby rozładować napięcie zaczęli żartować. Ja nawet wykonałam serię zdjęć dokumentującą nasza ognistą przygodę w drodze na wakacje.
Po około 40 minutach firma przewozowa wysłała do nas zastępczy bus i dotarliśmy do Katowic tylko odrobinę spóźnieni, bo przesiadka do kolejnego busa okazała się jednak zdecydowanie dobrym momentem. Przyjechał młody zadbany człowiek z pachnącym prawie pojazdem, który nie dość, że dobrze prowadził samochód i orientował się w terenie, to świetnie nawiązywał kontakt z ludźmi. Do jego niewątpliwych zalet należało całkowite uzębienie, co dość widocznie wpływało na poprawienie podłych wrażeń pozostałych po poprzednim kierowcy.
Pakowanie się do autokaru, odpowiadającego już średnim wymaganiom europejskim zakłócił tylko incydent bagażowy, ale tylko przez chwilkę i szybko udało się załagodzić sytuację.
M chciał wprawdzie sam zapakować nasze torby do luków bagażowych w autobusie, ale dość stanowczo zaprotestował przeciwko temu jeden z kierowców (których do wyboru było 3). nie wiedząc na co się porywa postanowił podnieść jeden z naszych opasłych worków i aż zamarł poczuwszy ciężar.
- Czy wyście oszaleli – spytał spoglądając na naszą rodzinę – to przecież nie jest bagaż o dopuszczalnej wadze 20 kilo – to przekracza wszelkie normy i gdyby to było do podziału na waszą całą trójkę – to jeszcze bym zrozumiał.
Popatrzyłam na niego spojrzeniem „spaniela" typu błagalno – przepraszającym. Odrobinę się jeszcze nastroszył, ale po chwili zapakował jednak przy pomocy M wszystkie nasze torby.
- Powinniście płacić za nadbagaż. Żaden autokar nie jest przystosowany do takich obciążeń. -Wyprowadzacie się z Polski?
- To tylko jedzenie, w każdym razie większość z tego to jedzenie.
- No i sukienki mojej żony, rzecz jasna – zdążył dorzucić jeszcze M.
- Na Jak długo jedziecie?
- Na dwa tygodnie
- Nikt nie zje tyle jedzenia przez dwa tygodnie. Będziecie to sprzedawać?
- To naprawdę tylko dla nas- Powiedziałam już z pełnym uśmiechem, lekko popychając męża w kierunku drzwi autobusu, żeby nie daj bóg nikt z nas nie wdawał się w dyskusję z kierownikiem autokaru.
Kolejne godziny już tylko nas przybliżały do wymarzonego miejsca i mimo „połamanych kości" i opuchniętych nóg, zaraz po przyjeździe na miejsce i spojrzeniu na marinę wypełnioną pięknymi jachtami, których maszty prężyły się w kierunku nieba, całe zmęczenie w jednej chwili jakby odeszło w niepamięć, a wszelkie przygody i niewygody nabrały innego koloru. Zapach morza i gorącej ziemi uświadamiał jakie przyjemności nas czekają, i że warto było tyle jechać przez pół Europy.
Tym bardziej, że w drodze powrotnej nie będzie już jedzenia w bagażach, a ich ciężar zmniejszy się prawie do minimum.