Hong Kong - druga odsłona
W powrotnej drodze do hotelu, chcieliśmy jeszcze jedna atrakcję „zaliczyć" - Night Market – Nocny Rynek. Na Temple Street w dzielnicy Kawloon – tu zaczyna się handel w godzinach nocnych i można kupić prawie wszystko w cenach bardzo przystępnych. Kolorowy tłum turystów i tubylców. Nie jest to targ z markowymi przedmiotami, raczej targ taniości i podróbek, ale pójść tam trzeba, żeby poczuć prawdziwe chińskie klimaty.
Night Market na Temple Street
Z ciekawością dziecka zaglądałam na stragany. Różnorodność drobiazgów, pamiątek, chińskiego rękodzieła i wytwórstwa powoduje zawrót głowy. Ciuchy, elektronika, zabawki czy jedzenie. Wybór jest ogromny. Niezliczona ilość tanich barów, restauracji i jadłodajni, ściąga kolejne tłumy chcące spróbować kuchni chińskiej, posilić się po dniu pracy czy spotkać się z przyjaciółmi.
Tu też zaobserwowałam scenę której nie zapomnę, i która zmusiła mnie do kolejnych odkryć tego miejsca. Między tłumami zobaczyłam siwego staruszeczka „zgiętego we dwoje" (przygarbionego i poruszającego się bardzo powoli), który ciągnął za sobą „podwozie" od wózka dziecięcego, a na nim przeciętą w połowie niebieską beczkę – (taka, w której często transportuje się chemikalia i inne niebezpieczne substancje). Ktoś pomysłowy, przeciął ją na pół i stworzył środek transportu ze starego wózka, do przewożenia brudnych naczyń. Dopiero kiedy ujrzałam tego chińskiego staruszeczka ciągnącego za sobą taki ciężar (niestety będąc w szoku nie pomyślałam nawet o tym, żeby wyjąć aparat i szybko uwiecznić to na zdjęciu, czego będę pewnie żałować jeszcze długo) zaczęłam się baczniej przyglądać tym barom i restauracjom.
Brudne kokilki czekają na transport do zmywarni
Na Temple Street jest ich mnóstwo, a w związku z popularnością tego miejsca jest też mnóstwo klientów, ale 99% tych barów to jest jedno pomieszczenie do gotowania w którym pracuje po 5 – 6 osób, na zewnątrz są stoły, ławy i miejsca do siedzenia, gdzie ludzie zajadają ze smakiem pachnące potrawy. Większość podawane jest w takich uroczych kokilkach. W zależności od umiejętności, albo się je pałeczkami, albo jak ewidentnie klient wygląda za bardzo europejsko, to dostaje sztućce. W żadnym z tych barów nie ma zaplecza sanitarnego.
Restauracja/bar przy Night Market
Brudne naczynia składa się do przepołowionych niebieskich beczek i staruszek obsługując większość z barów odwozi je w bliżej nieznanym kierunku, do jakiejś zmywarni – gdzie pewnie, kilkoro innych staruszków zakasa rękawy i szoruje te naczynia na akord. To jest obrazek, który zapamiętam z tego miejsca.
Jeżeli chce się kupować markowe ciuchy, kosmetyki, elektronikę – to Hong Kong jest również idealnym miejscem – wszelkie znaczące marki mają tu swoje sklepy. A do sklepów tych ustawiają się długie kolejki – zwłaszcza w styczniu, gdzie zaczyna się termin wielkich wyprzedaży. Nie jestem widać 'światową" kobietą, do czego wolę się od razu przyznać, gdyż za pierwszym razem, kiedy na pięknej ulicy zobaczyłam pokaźną grupę osób stojących obok siebie – pierwszą myślą było, że to pewnie grupa turystów. Po pewnym czasie zastanowiło mnie, że taka grupa pojawia się cyklicznie w pobliżu jakichś drzwi wejściowych do sklepu. Aż wreszcie mój mózg zaczął pracować w odpowiednim kierunku i oświeciła mnie myśl, że to przecież nie grupy zaprzyjaźnionych osób, tylko wręcz przeciwnie – można powiedzieć wrogów, którzy polują na wyprzedaże w markowych sklepach. Bo okazji cenowych w tym terminie nie brakuje.
Do poszczególnych wysp Hong Kongu można się dostać za pomocą metra lub promu. Wybraliśmy tym razem prom, żeby powłóczyć się po części biznesowej miasta, wejść na Tower Bank of China.
Pojechać dwupiętrowym tramwajem i 'przejść' najdłuższym ruchomym chodnikiem w świecie. Do tego wieczorem obejrzeć Wet Market – z niezliczoną ilością owoców morza i stworzeń, których nawet istnienia się nie domyślałam.
Bank of China i pierwszy rzut oka na miasto z góry – pogoda nas nie rozpieszczała więc i przejrzystość powietrza nie najlepsza.
Tramwaje
Potem jazda tramwajem, koniecznie na piętrze, żeby z odpowiedniej perspektywy oglądać miasto i ludzi. I tu pełne zaskoczenie i to właśnie dzięki obserwacji z górnego pietra tramwaju. Zrobiłam zadziwiające odkrycie. Już poprzedniego dnia jakoś szczególnie nie rzuciły mi się w oczy korki na ulicach i to było dość przyjemne i inne, niż w miastach europejskich. Dopiero jadąc tramwajem oglądając miasto i obserwując ludzi w pewnym momencie zauważyłam, że na ulicach rzeczywiście korka nie ma. Korek jest na przejściach dla pieszych!!!
Tłumy na przejściu dla pieszych
Przejścia dla pieszych są przepełnione i tłum jaki się porusza po chodnikach jest ogromna falą ludzką w ciągłym ruchu. Zrozumiałam wtedy, że przy tak dobrze i niezwykle punktualnej zorganizowanej komunikacji miejskiej (metro, tramwaje, autobusy) większość ludzi wybiera właśnie te środki lokomocji.
Na jednej z ulic para młoda pozowała mi do zdjęć, bardzo chętnie i z rozbrajającymi uśmiechami. W ogóle mnóstwo par robiących sobie zdjęcia ślubne udało mi się spotkać już w samym hotelu, jak i na ulicach, czy w parkach. Okazuje się że to wcale nie oznacza, że to jest dzień zaślubin. Często robienie zdjęć jest na np pół roku wcześniej, a mimo to mnóstwo druhen i drużbów robi te zdjęcia razem z parą młodą. Angażują się i przyjaciele i rodzina chociaż do ślubu jest jeszcze mnóstwo czasu. Bierze się to niekiedy z oszczędności. Bo państwo młodzi najczęściej biorą dopiero wtedy ślub, jak są już usamodzielnieni i mają gdzie mieszkać. Oczywiście po babsku - bardzo interesowały mnie suknie ślubne. W związku z tym, że kolor biały jest dla nich kolorem żałoby to panny młode albo zakładają tradycyjne stroje ślubne, które niezwykle mi przypadły go gustu, albo idą w stronę amerykańskich komedii romantycznych i zarówno panna młoda jak i druhny ubrane są w podobny kolor. Tradycyjne stroje najczęściej są w kolorach czerwieni i złota. Przepiękny jest zwyczaj, w którym para młoda porusza się pod parasolem w kolorze sukni panny młodej. Parasol chroni szczęście młodej pary, żeby nie uciekło.
Chiny to kraj, w którym tradycja w rodzinie ma ogromne znaczenie, ale ilość rozwodów i ponownych małżeństw jak wszędzie na świecie ciągle rośnie. Wyjątkiem jest to, że dzieci po rozwodzie zostają z ojcem.
Wędrowaliśmy ulicami miasta. Nogi już totalnie „uchodzone" miałam i wtedy sobie przypomniałam o ruchomym chodniku. Przecież to atrakcja, którą też należy 'zaliczyć'. Okazało się, że jesteśmy już w takim punkcie miasta, w którym schodzimy w dół, a chodnik porusza się raczej w górę. Nie ulżyłam zatem swoim nogom zupełnie i tylko z zazdrością patrzyłam na przechodniów jadących chodnikiem, który unosi się wysoko ponad ulicami.
Specjały z Wet Marketu
Po obejrzeniu stworzeń wyłowionych z morskich głębin na Wet Markecie zrobiliśmy się wściekle głodni, a że według rankingu Michelina byliśmy w okolicy restauracji, która jest na 15 tego rankingu w świecie, to należało sprawdzić, czy ten ranking jest choć trochę obiektywny. Podają tam wyśmienitą pieczoną gęś. Restauracja duża, wypełniona prawie po brzegi. Z wielką ilością obsługi. Kelner, który nas obsługiwał miał dwie osoby do pomocy. W końcu też dotarł do nas kierownik sali , bo tylko on mówił w miarę dobrze po angielsku. Kelner bardzo pomocny, nawet w niektórych monetach za bardzo pomocny (wyglądało na to że trochę lituje się na europejskimi turystami, który próbują i obiektywnie powiem coraz lepiej nam to szło, jeść pałeczkami). Obserwowałam jego sprawne ruchy przy nalewaniu rosołu i podawaniu mi pałeczkami długiego makaronu - nitki (on nawet 'kroił' ten makaron pałeczkami) :) choć nie wiem czy słowo kroił nie jest przypisane tylko do noża :). W związku z tą troską o nasze żołądki trochę mi brakowało intymności i prywatności przy posiłku, ale gęś rzeczywiście była smaczna :)
W nocy w pewnej chwili obudził mnie dźwięk zza drzwi. Z ilości głosów wynikało, że korytarzem przechodzi duża grupa kobiet, które dość nerwowo dawały znać o sobie. Oczami wyobraźni widziałam tabuny babek, które 'drobią' (poruszają się drobnymi kroczkami, jakby to dodawało im prędkości) no i cały czas głośno przekrzykują się nawzajem. Przeszły pod moimi drzwiami i zrobiła się znowu cisza. Zasypiałam już znowu, kiedy ta sama ilość rozgadanych chińskich kobietek wracała w przeciwnym kierunku – jak się domyśliłam nie znalazły tego czego szukały, ale nadal nie cichły ich rozmowy. Trochę mnie ubawiło to ich bieganie po korytarzu po nocy. Znowu postanowiłam na spokojnie zasypiać. Po paru minutach nie mogłam uwierzyć własnym uszom, bo grupa korytarzowych 'spacerowiczek' znowu zbliżała się do moich drzwi. Śmiałam się już w głos i wiedziałam, że tej nocy snu będzie jak na lekarstwo, bo pielgrzymki pod moimi drzwiami będą się powtarzać nagminnie :)
Po tej nocy i po dziennej obserwacji 'korków' na zebrach ulicznych, przypomniałam sobie słowa mojej Pani Profesor od geografii ze studiów. Pokazując serię zdjęć ze swojej podróży do Chin – powiedziała znamienne zdanie:
- Nie wyobrażacie sobie ilu w tych Chinach jest Chińczyków - :) na tym wykładzie nieźle się wtedy uśmiałam. Dopiero teraz po latach zrozumiałam, co miała na myśli :)