Hong Kong i Makau
Wzgórze Wiktorii. Najpiękniejszy widok na miasto. Szklany taras widokowy i ścieżka wokół wzgórza – to jedne z największych atrakcji turystycznych miasta. Trzeba przyznać, że widoki zapierają dech w piersiach. Mieszkania na tym wzgórzu należą do najdroższych na świecie, ponoć (choć nie potwierdziłam tej informacji) ceny za m kw dochodzą a do 120 tysięcy euro. Coś mi się wydaje, że posiadając taką gotówkę nie wydałabym jej na jeden metr kwadratowy mieszkania w Hong Kongu, nawet z takim widokiem :). W związku z tym, że nie posiadam takiej gotówki to też nie wiem, że można ja wydawać w taki sposób. Jak wreszcie kiedyś posiądę - opisze ze szczegółami jak to jest i na co wydam :D
Kolejka na szczyt Wzgórza Wiktorii
Mamy szczęście, słońce świeci i widoczność jest niezła. I to wymarzony właśnie dobry dzień na wjazd kolejką na wzgórze.
Trzeba odstać swoje w kolejce, bo chętnych jest mnóstwo, jednak warto!
Strome tory prowadzą na szczyt, a już po drodze zachwycałam się głośno i entuzjastycznie. Przeżycia podczas jazdy są fizyczne związane z przeciążeniami i duchowe spowodowane widokami. Piękna szklana platforma zbudowana na szczycie pozwala oglądać panoramę Hong Kongu.
Można na spokojnie zachwycać się widokami i podziwiać determinację i samozaparcie budowlańców. A jednocześnie nabrać trochę dystansu do całego tego zgiełku wielkiego miasta i trochę do siebie, bo jest się takim malutkim.
Zdjęcia opisują te widoki, ale nie opisują moich emocji, wzruszeń i zachwytów. Jeżeli jest się już na wierzchołku wzgórza Wiktorii należy, a nawet trzeba przejść ścieżką wokół wzgórza, bo wtedy obraz jest jakby 3D :) Obejrzeć można miasto i okolice z różnej perspektywy – co daje pełniejszy obraz. Widoki są za darmo :) poza platformą widokową. Idąc wokół wzgórza natrafić można oprócz pięknych widoków na parę willi i posesji.
Nawiedzony dom na wzgórzu
Jest też Nawiedzony Dom. Czy jest to legenda, czy prawda? Nie wiem. Wiem natomiast, że położenie ma fantastyczne. Wystawiony jest na sprzedaż już od dłuższego czasu. Kupca nie ma też od jakiegoś czasu.
Okolice nawiedzonego domu
Zatem albo cena jest horrendalna, albo strach przed duchami i nawiedzeniem jest nawet większy od ceny. Wiedząc o , że Chińczycy są bardzo przesądni jestem skłonna wierzyć, że to chodzi o nawiedzenie i że kupić go będzie chciał być może jedynie jakiś bogacz, któremu niestraszne jest obcowanie z duchami :)
Widok z okolicy nawiedzonego domu
Przy tak pięknej pogodzie wykorzystaliśmy czas tez na spacer po parku obok muzeum herbaty. Mieszkańcy tez korzystali z pogody i dużo było spacerujących. W parku mnóstwo symboli obfitości i płodności – czyli żab. Figurki żab w błogich pozycjach mnie rozbroiły. Do tego dodatkowo mnóstwo żółwi w sadzawkach.
Park w centrum miasta
Symbol obfitości i płodności
Po wypiciu herbaty – decyzja – płyniemy na Makau.
Makau to wyspa kasyn – takie Las Vegas Azji. Mekka hazardzistów. To jeden z najbogatszych regionów na świecie. Cała wyspa żyje z tego, że są tam kasyna - od taksówkarzy, poprzez sprzedawców złota, aż po restauracje. Po odprawie jak na lotnisku, prześwietleniu bagażu, wypisaniu wizy – mogliśmy wsiąść na prom i w ciągu godziny byliśmy na miejscu.
Wejście do największego kasyna - LISBOA
Pod terminalem stoją busy, które gratis zawożą turystów pod największe hotele w centrum miasta. My chcieliśmy znaleźć trochę pozostałości po Portugalczykach. A przede wszystkim ruiny katedry św. Pawła. Najpierw mieliśmy chęć na spacer, ale nie do końca wiedzieliśmy, w którą stronę się udać.
Nasza mapka nie obejmowała całej tej wyspy i nie było na niej akurat miejsca, w którym się znajdowaliśmy. Jakoś chcieliśmy się zorientować w terenie. O pomoc chcieliśmy prosić policjanta. Ten wprawdzie sympatycznie się uśmiechał, ale spoglądając na naszą mapę tylko rozkładał ręce i mówił 'no inglisz'. Jeszcze na odchodnym dodał z błyskiem geniuszu w oku – 'Sorry'. Przejeżdżała obok taksówka, klient właśnie wysiadał. Od razu stwierdziliśmy, że trudno – trzeba wziąć taksówkę. Od razu wskoczyliśmy do środka i pokazując znowu naszą mapę z napisami w języku angielskim na spokojnie mówiliśmy, że chcemy do katedry. Ku naszemu zdziwieniu taksówkarz automatycznie otworzył drzwi i powiedział tylko 'sori'. Odruchowo zamknęłam drzwi, bo myślałam, że to moje niedopatrzenie i że nie zatrzasnęłam ich odpowiednio. Jeszcze raz próbuje tłumaczyć, gdzie chcemy jechać. A tu nagle znowu drzwi samochodu się otwierają i taksówkarz mówi swoje – 'sori' i pokazuje otwarte drzwi. No to w końcu dotarło nawet od mojej blond głowy, że on tez nic nie rozumie i że nigdzie nas nie chce zawieźć, bo kompletnie nie wie dokąd.
Czekał nas jednak przymusowy spacer. Na szczęście okazało się, że odległość jest w miarę do zaakceptowania i udało się dotrzeć do dzielnicy „portugalskiej" gdzie tłumy turystów, kierowały się w stronę katedry, a dodatkowo napisy były w języku angielskim również, więc już nie było żadnego problemu z orientacją w terenie.
Ulica prowadząca do katedry z budynkami w stylu portugalskim
Po drodze do katedry witały nas uliczne stragany z przepysznymi specjałami. Krojone, pieczone w miodzie kawałki mięsa (cięte nożyczkami i rozdawane dla spróbowania w celach marketingowych) i słodycze w wielkiej ilości. Tłumy kupujących, też w ogromnej ilości. Zapachy kusiły niebezpiecznie i pobudzały apetyt.
Mięso w plastrach o słodkim posmaku miodu. Pycha!
Popularne słodycze
Z katedry zachowały się resztki murów i fundamentów oraz ściana frontalna. To największa atrakcja turystyczna wyspy. Tzn nie największa. Największą atrakcją są kasyna. Ich blask, kicz i ogrom mimo wszystko jednak budził i nasze zainteresowanie (choć nie weszliśmy do żadnego z nich, żeby zagrać). Zdrowy rozsądek podpowiadał, że można potem nie mieć za co wrócić nie tylko do domu, ale nawet do Hong Kongu :)
Katedra św. Pawła
Za to zapachy po drodze do katedry pobudziły nasz apetyt i nie było wyjścia trzeba było wejść do jakiejś restauracji, których wybór przyprawia o zawrót głowy. My mieliśmy oprócz zachęcającego wyglądu jeszcze jedno kryterium – musiało w niej być menu w języku angielskim, żeby nie iść tak do końca na żywioł i zamówić dwa pierwsze dania z karty dań – tylko , żeby choć trochę się orientować co może być podane.
Zachodziliśmy do kilku, aż wreszcie znalazła się taka, w której na pytanie czy jest menu po angielsku, kelnerka poszła do szefa i wróciła z odpowiedzią – że owszem.
Usiedliśmy. Czekamy na menu. Po chwili podszedł do nas sam szef rosły mężczyzna. Niosąc w ręku dwie karty menu.
Mamy obecnie tylko jedną kartę w języku angielskim, bo reszta niedawno się skończyła, ale będą w przyszłym tygodniu
Nasze miny chyba wyglądały tak - ?????? :)
Ale mam dla was druga ze zdjęciami więc można się zorientować co to za danie.
Zdążył jeszcze polecić nam krewetki i odszedł. Po jakimś czasie przyszedł zebrać zamówienie. Akurat na krewetki się skusiliśmy, oprócz tego na grzyby i ich gąbczaste pierożki.
Kelnerka przyniosła na czas oczekiwania herbatę, patrząc na nas z odrobina politowania rozlała ją sama do kubeczków/miseczek. Kłaniała się przy tym w pas i z pełnym uśmiechem dla gości przyniosła ryż i mimo wszystko pałeczki, choć sztućce też dodała. Za jakiś czas młodziutka kelnerka przyniosła jedzenie ostrożnie nam je ustawiając na stole. Potem szybkimi kroczkami (drobiąc jak gejsza, mimo że to nie Japonia) oddaliła się do kuchni.
Jedzenie smakowało wyśmienicie. Jedliśmy pałeczkami, jak nam się wydawało już całkiem sprawnie. Wygrzebywałam powoli pałeczkami delikatne mięso krewetkowe. Cały czas jednak czułam, że jesteśmy bacznie obserwowani przez „główną" kelnerkę. Nie była w końcu w stanie tego widoku znieść i podeszła do nas. Znowu kłaniając się w pas mówiła coś po chińsku pod nosem. Wzięła nóż ze stołu. Podeszła do mojego talerza i zamaszystymi ruchami pokroiła mi krewetkę na małe kawałki. To samo zrobiła z kolejnym talerzem. Z triumfalną miną potem znowu kłaniając się w pas odchodziła drobnymi kroczkami tyłem, mówiąc tylko 'tenkju, tenkju..'. Jeszcze przez dłuższą chwilę siedziałam z otwartymi ustami z zaskoczenia, aż w końcu ryknęłam śmiechem.:) Moje dobre samopoczucie związane z pewnością, że już umiem jeść pałeczkami zniknęło natychmiast, ale za to dobry humor mnie nie opuścił do końca posiłku.
W ostatni dzień przed wylotem do domu spędzaliśmy czas bardzo spokojnie na spacerze po rezerwacie ptaków i znowu na dobrym jedzeniu. Bardzo dobre i przyjemne zakończenie chińskiego tygodnia. Potem długi lot z przesiadką w Doha w Katarze. I tu znowu moje ulubione zajęcie - obserwowanie ludzi, ich inności i zwyczajów oraz tradycji. Wydaje mi się że człowiek staje się bardziej tolerancyjny dla innych, kiedy bywa w miejscach, gdzie sam jest 'inny' od większości. To ja byłam 'mniejszością'. Moja europejskość, (która wydaje się taka naturalna dla nas europejczyków) była czymś wyjątkowym w tym miejscu. Moje zwyczaje były mniejszością. Moje zachowanie mogło kogoś razić. Może raził kogoś też mój wygląd. Większość ludzi na lotnisku to przedstawiciele krajów arabskich. Jedni w strojach tradycyjnych - bardzo dla mnie interesujących. Inni już bardziej podobni w stroju i zachowaniu do zachodnich trendów - to mnie interesowało zdecydowanie mniej.
Doszłam do dwóch wniosków. Pierwszy, że świat dzięki lotnictwu stał się łatwo dostępny. Drugi, że przez tę łatwość i dostępność wiele miejsc, ludzi staje się podobnych do siebie. Ludzie zaczynają ubierać się podobnie, przemysł zmienia regiony świata w podobnym stylu. Możliwe, że kiedyś różnice regionalne i tradycyjne się zatrą. Będziemy wszyscy mieszkać w podobnych budynkach, oglądać podobne programy telewizyjne, ubierać się w tych samych sklepach na całym świecie.
Czy to jest dobre.....?