Gorące dni i noce na zimowej Teneryfie
Widok na Puerto de la Cruz
- Nie wybieraj pokoju z widokiem na ocean!
- Dlaczego?
- Wierz mi, że nie zaśniesz. Hałas jest straszny.
Jakoś nie chciało mi się wierzyć... Do tego szkoda mi było widoku... Dlaczego mam rezygnować np z przyjemności picia porannej kawy, czy herbaty na balkonie z widokiem na ocean?
W hotelu jednak mieliśmy mieć pokój z widokiem na ocean i widok był... piękny..
Pokój jednak jakiś taki mało urzekający. W końcu skończyło się na pokoju ładniejszym przestronniejszym z widokiem na góry i miasto.
Niby żal było oceanu, ale przestrzeń pokoju i widok na miasto położone na wzniesieniach, a i urzekający widok na najwyższy szczyt Hiszpanii wulkan Teide wart był tej zmiany.
Dodatkowo któregoś wieczora na własne uszy przekonałam się, że pokój z widokiem na ocean w niektórych przypadkach może być przekleństwem :) Każdy lubi szum morza - bywa taki pierwotny i nawet uzależniający. Pozwala się wyciszyć i zrelaksować. Kojarzy się z wypoczynkiem i latem. Ocean jest pozornie bardzo podobny. Tyle, że on nie szumi... on huczy (można nawet przyrównać te odgłosy wzburzonego oceanu do ryku)
Naprawdę potrafi być głośny.
Samolot doleciał nad ranem na wyspę, więc nie od razu otulało nas ciepłe powietrze, ale kiedy z lotniska dojechaliśmy do Puerto de la Cruz było już słonecznie i ciepło. Wylatując z zimowej grudniowej jeszcze Polski w zimowym płaszczu, szaliku, rękawiczkach itp strasznie przyjemnie jest wysiadać parę godzin później z autobusu na słonecznej atlantyckiej wyspie. Ciało tak nieśmiało, jakby nie chciało uwierzyć - rozgrzewa się powoli. Najpierw występuje pierwszy symptom - pozbywania się zimowej odzieży wierzchniej. Potem stopniowo rozgrzewa się każdy zakamarek ciała. Powoli, ale za to każdą komórką zaczyna się odczuwać, że jest się w innej strefie klimatycznej. Zima odchodzi gdzieś daleko, zaczyna się myśleć "letnio" :) Oddycha się tu inaczej - 'szerzej" jakby :)
Jedynie widok na Teide z jego wiecznie ośnieżonym szczytem, gdzieś tam w środku daje znać, że to końcówka grudnia, i że zaraz będzie Sylwester pod palmami :)
Charakterystyczne balkony i okna na wyspie
Skalne wybrzeże w centrum Puerto de la Cruz
Rzeźba śpiewającej dziewczyny idącej do miasta i niosącej złowione ryby i owoce morza
Kamieniste wybrzeże tuz obok plaży Jardin w Puerto de la Cruz
Ocean i wiatr do raj dla surferów
Wysiłek ogromny, ale radość niezwykła :)
Kamienie nad brzegiem oceanu codziennie przyciągały tłumy tych, którzy układali budowle. I dzieci i dorośli :)
To mój pierwszy kontakt z oceanem. Fascynujący i hipnotyzujący widok. Czarne skały powstałe z gorącej lawy, które zastygały w słonej oceanicznej wodzie, są dowodem na to że jesteśmy na wulkanie. Tworzą niezwykły krajobraz. Czarny piasek na plaży, początkowo wzbudza oprócz zainteresowania trochę nieufności. Zapewniam jednak - on zupełnie nie brudzi :) jest taki sam jak zwykły plażowy biały piasek... tyle, że czarny :)
Czarny wulkaniczny piasek na plaży Jardin
Zabawa z falami. Można zaobserwować jak potężne są te fale - wyższe od człowieka, ale zabawie nie było końca - szczególnie podobały mi się piski dziewczyny :)
Był to czas jeszcze bożonarodzeniowy, ale powiem szczerze, że ozdoby świąteczne, święte Mikołaje, bombki choinkowe itp jakoś mnie zupełnie nie przekonywały do siebie w otoczeniu palm i plaż. :) Ten typowy św. Mikołaj w mojej głowie jest nierozerwalnie związany ze śniegiem i sankami :)
Tłumy na styczniowej gorącej Playa Jardin
Parę kroków od hotelu była plaża Jardin. A kawałek dalej - ogród Loro Park. Tu było moje pierwsze spotkanie z pokazami delfinów, morsów czy ogromnych orek, ale tu też było spotkanie z olbrzymim gorylem. Można było oglądać gorylą rodzinę z niewielkiej odległości przez gruba hartowaną szybę. Dla bezpieczeństwa zwiedzających jest jeszcze barierka. Przy barierce zbiera się tłumek. A głównym zainteresowaniem cieszy się samiec. Dostojny, ogromny.... hmmm... męski... Jadł z totalnie znudzona miną sałatę (pewnie deser ;). Tłumek robił mu zdjęcia. Ja oczywiście też. Goryl nie zwracał uwagi na ludzi, bo to dla niego zupełnie normalny codzienny i nieciekawy widok. W pewnym momencie jeden ze zwiedzających robiący mu zdjęcia smartfonem - postanowił wychylić się jak najdalej za barierkę, żeby zdjęcie wyszło ciekawsze. Wyciągał rękę z telefonem jak najdalej. Ten niespodziewany ruch zauważył goryl, któremu nudne popołudnie już doskwierało totalnie. Zwrócił uwagę na mężczyznę mocno wychylonego na barierce, który jakby przekroczył jego 'teren prywatny". Przestał na chwile jeść sałatę i wzrokiem zmierzył delikwenta od stóp do głów - żeby ocenić, czy jest jakimkolwiek zagrożeniem jego męskości. Ocenił turystę jako jako zupełnie niegroźnego rywala i jego wzrok w tym momencie zmienił się na pełen lekceważenia i dezaprobaty. A mina mówiła:
- Stary, oszalałeś? Co ty robisz na tej barierce? Wracaj na swoje miejsce...
Od razu wrócił do jedzenia sałaty.
Wszyscy ludzie stojący obok 'odważnego' turysty od razu zauważyli minę goryla i zaczęli się śmiać :)
Goryl, który jedząc popołudniowy deser zauważył odważnego turystę :)
Dostojna małżonka goryla :) Chyba dziś nie w humorze :)
Pokazy wodne morsów, delfinów czy orek może oczywiście wzbudzić krytykę wszystkich obrońców praw zwierząt. Bo zwierzęta nie żyją na wolności, bo są tresowane przez człowieka itp itd.. Wiem... Jednak trochę jak dziecko cieszyłam się na ten widok i to przeżycie :) O ile w morsach i orkach odnajdowałam jedynie wyszkolenie, o tyle delfiny według mnie bawią się świetnie i dobrze współgrają z opiekunami. Według mnie widać, że dla nich to przyjemność i radość. Spędzenie popołudnia spacerując w tym parku to świetny relaks.
Duże kolorowe papugi witają gości przy wejściu do Loro Parku
Sympatyczne pingwiny garną się do swoich opiekunów - urocza scena, gdy idą za dziewczyną, a ona głaszcze jednego po głowie :)
Na lądzie bywają niezdarne, a w wodzie.... niesamowicie zwinne. Tak zwinne, że żadne zdjęcie z wody mi nie wyszło - bo tak szybko się poruszają :)
Marzyłam o wyjeździe na deszczowe Wyspy Owcze, żeby zrobić mnóstwo zdjęć takim - Maskonurom.. Okazało się, że mogę je spotkać w Loro Parku na słonecznej Teneryfie
Pokazy morsów
Delfiny bawią się świetnie z trenerami
Nie wiedziałam wcześniej, że to są straszne pieszczochy i domagają się całusów i głaskania :)
Ogromne orki w wodzie są lekkie i zwinne, ale na widowni kiedy się siedzi w niższych rzędach trzeba się co chwilę spodziewać prysznica :) Zatem albo trzeba ubrać się w peleryny przeciwdeszczowe, albo usiąść wyżej
O ile morsy i delfiny za dobrze wykonane ewolucje w nagrodę dostawały po rybce, o tyle orki dostawały obfite garści ryb jako smakołyk :)
Będąc na Teneryfie należy (trzeba koniecznie, to wręcz obowiązek) pojechać na wycieczkę do wulkanu Teide. Nawet nie po to , żeby koniecznie wjechać kolejka na jego szczyt, ale żeby jadąc obejrzeć tereny wulkaniczne i niezapomniane widoki krajobrazu księżycowego, jaki powstał po wybuchach i rozlewaniu się gorącej lawy.
I tu zaczyna się wielki kłopot. Z Peurto de la Cruz do Parku Narodowego Teide, który jest wpisany na listę Unesco, jest ok 30 - 40 km i to przecież nie jest daleko. Trzeba wprawdzie po drodze wjechać do La Orotavy - bo to jedna z najstarszych i najładniejszych miejscowości na wyspie. Mimo to nie tłumaczy to czemu można na ta krótka drogę stracić pół dnia :) Wytłumaczenie jest jednak zupełnie proste... Po drodze nie ma ma innego wyjścia, trzeba się wielokrotnie zatrzymywać w punktach widokowych i oprócz wyrażania zachwytów widokami, robić tam mnóstwo zdjęć. Potem jedzie się dalej i już się wydaje, że tym razem już dojedziemy pod sam wulkan, ale za kolejnym zakrętem jest kolejny widok, który zapiera dech w piersiach jeszcze piękniejszy od poprzedniego... I tak aż do wulkanu. :)
Kościół Ingelsia Santo Domingo w La Orotavie
Dom Balkonów w La Orotavie
Zwiedzanie Teneryfy samochodem, nawet jak na kieszeń Polaków, zadziwiająco bywa tanią podróżą, bo cena benzyny na Teneryfie jest niższa niż w Polsce. Ceny za litr zaczynają się od 0,99 centów!!!
Jedyny polski akcent spotkany po drodze :)
Obowiązkowy portret z widokiem na wulkan Teide :)
W takich 'butach' blondynki zdobywają.... takie góry:
Fascynująco piękne okolice wulkanu
Malownicza droga do Teide
Księżycowy krajobraz okolic wulkanu
Przystanek w drodze na wypicie kawy z takim widokiem... mmmmm :)
Nie można zapomnieć o Los Gigantes - ogromne klify - ściany skalne spadające pionowo do oceanu, dochodzą w niektórych miejscach do 500 m wysokości.
Klify w Los Gigantes
Masca - ukryta wśród szczytów gór i wzniesień niewielka wioska, niesamowicie malowniczo położona.
Kręta droga do Masca
Mijanie i wyprzedzanie dwóch pojazdów w tych okolicach należy do niezłych wyczynów
Urokliwa miejscowość Masca
Jedno z najpiękniejszych miejsc na wyspie, położona wysoko pomiędzy wąwozami (ok. 600 m n.p.m.). Prowadzą do niej bardzo kręte i strome drogi otoczone widokami przepięknych wzniesień i dolin. Jest tu kilka miejsc widokowych, z których podziwiać można stworzone przez naturę urwiska skalne, wąwozy i ostre wzniesienia pnące się prawie pionowo w górę.
Popularne wśród turystów jest Smocze Drzewo - Drago - 1000 letnie (niektóre źródła podają, że drzewo ma 600 lat, a inne, że 3 tysiące) drzewo zaliczane do dracen z poplątanymi konarami i z sokiem nazywanym smocza krwią. Soki te w kontakcie z powietrzem zmieniają kolor na czerwony i kiedyś były wykorzystywane do produkcji leków i balsamowania ciał.
Drago - Smocze Drzewo
Zachód słońca z czerwonym słońcem oświetlającym szczyt wulkanu w Icod de los Winos obok Drago.
Sylwester w Puerto de la Cruz.
Inaczej go sobie wyobrażałam. :) Sądziłam, że miasto od godzin popołudniowych już tańczy na ulicach, a koncerty i muzyka będzie słyszalna zewsząd. Tak jednak zupełnie nie było. Ok 22 godziny w centrum dopiero scena się tworzyła, mimo tłumów turystów przechadzających się po Plaza de Charco. Większość restauracji i barów była pełna. Jednak nie czuło się rytmu zabawy. Pomyśleliśmy, że może po kolacji w mieście wrócimy do hotelu, żeby oglądać pokazy fajerwerków sylwestrowych z okna pokoju hotelowego. O północy jednak okazało się, że fajerwerki i owszem są, ale jakoś tak bez wodotrysków i jakby na spokojnie. Zatem kameralnie w pokoju hotelowym spędzenie Sylwestra okazało się dobrym pomysłem. Widok z pokoju na oświetlone miasto położone na wzniesieniach z lekkimi odgłosami zabawy był piękny. Pokój w świetle świec okazał się najlepszym sposobem na tę wyjątkową noc w roku :)
Za to śniadanie poranne dało mi niezłą obserwację socjologiczną :) W hotelu w noc sylwestrową odbywał się "dancing" gdzie mieszkańcy hotelu tańczyli i bawili się do muzyki oferowanej przez dj-a. Kiedy wracaliśmy z miasta tuż przed północą, parę osób z wyglądu i w wieku "emerytalno- enerdowskim" tańczyło na parkiecie. Rankiem kiedy w restauracji wybierałam sobie co tym razem zjem na śniadanie, zaobserwowałam scenkę, która potwierdziła, że niezależnie od wieku i nacji - "duch w narodzie" (nawet tym starszym) nie ginie. Pani w wieku ok. 65-75 lat powolnymi ruchami nakładała sobie na talerz jedzenie. Pan w wieku podobnym, lub nawet z metryką, która by mówiła, że jest dużo starszy podszedł do pani z szerokim, rozradowanym uśmiechem (cała rozmowa odbywała się w języku angielskim, ale raczej żadne z uczestników Anglikiem nie było - tak wynikało z akcentu):
- Hello Marta.
Pani spojrzała na pana z wyraźnym zdziwieniem i pyta:
- A ty jak masz na imię?
- Frank - uśmiech pana stał się jeszcze szerszy, widać było, że niezwykle się cieszy z tego rannego spotkania. Oczy Marty mówiły - "kompletnie nie wiem skąd Cię znam i kto ty jesteś". Zatem odważna starsza pani prosto z mostu:
- Skąd się znamy?
- No jak to skąd? Z zeszłej nocy - twarz Franka promieniała radością. Marta na to:
- Aaa... Z zeszłej nocy... - jej policzki lekko się zaczerwieniły i szybko odwróciła się odeszła do swojego stolika, a Frank stał jeszcze chwilę w konsternacji w tym samym miejscu....
Przez moją głowę z prędkością światła przebiegły sceny, które mogły być udziałem tej pary z zeszłej sylwestrowej gorącej nocy. I jakież musiało być upojenie rzeczonej Marty, że zupełnie tej nocy nie pamiętała
(imiona zostały zmienione, a jakakolwiek zbieżność z postaciami prawdziwymi jest przypadkowa :)
Sylwester jak zaobserwowałam nie wyciąga Hiszpanów na ulice, żeby bawić się do białego rana. Za to 5 stycznia był dla mnie zupełnym zaskoczeniem. Wybierając się na plac centralny Puerto na kolację dało się odczuć , że ulice w okolicy są zamknięte, a ilość osób na ulicy jest większa niż zwykle. Ludzie stali na chodnikach w dużych grupach. Widać było oczekiwanie, ale też dobry nastrój. Rozmawiali, śmiali się i wyraźnie rozglądali z nadzieją na jakieś przyjemne zdarzenie. W końcu w jednym z barów zapytaliśmy młodziutką kelnerkę cudzoziemkę, która mówiła po angielsku - co dziś się będzie działo i czemu tyle osób stoi na ulicach.
- To Święto Trzech Króli.
- Jak to się odbywa?
- Parada idzie głównymi ulicami miasta.
- O której godzinie się zacznie?
- Miała być o 19. Ale tu jest Hiszpania... - odpowiedziała z rozbrajającym uśmiechem.
:)
Znaki te zostały ustawione wzdłuż ulic, którymi szła parada. Tu jeszcze na swoim 'parkingu' :)
A było już około 20. Na placu tłum się zebrał już ogromny. Udało się nam znaleźć stolik w ulubionej restauracyjce i zjeść wieczorny posiłek. Tłum nadal stał i czekał. Nikt nie wykazywał zniecierpliwienia ani nerwowości. Atmosfera wyczekiwania była coraz bardziej wyczuwalna.
Wreszcie koło godziny 21 dało się usłyszeć dźwięki rytmicznej muzyki z jednej z uliczek. większość ludzi zgromadziła się ściślej tuż przy krawężniku. I w końcu ukazał się wielobarwny korowód. Na wozach, platformach jechali ludzie przebrani za postacie biblijne. Ludzie wiwatowali, bili brawo, krzyczeli i machali do aktorów na platformach. Z wdzięczności za te wiwaty w kierunku tłumów leciały w dużej ilości cukierki i inne słodycze. Walka o złapanie cukierków wzbudzała wśród tłumu dużo radości i zabawy. Cała parada trwała ok pół godziny, była niezwykle kolorowa i roześmiana. Mieszkańcy i turyści z radością witali kolorowe postaci, robili zdjęcia i poruszali się w rytm muzyki płynącej z głośników. Podobało mi się to zintegrowanie ludzi w chęci dobrej zabawy. Nie ważne czy jesteś Hiszpanem, Anglikiem, Niemcem czy Polakiem :) każdy chce się dobrze bawić. I to było widać wśród tego tłumu. Atmosfera świąteczno - radosna udzielała się każdemu :)
Ostatniego dnia jeszcze udało nam się dojechać do La Laguna - to pierwotna stolica wyspy i jedno z najstarszych miast na wyspie. Jego stare miasto wpisane zostało na listę Unesco. Tam udało się wypić pyszna kawę i obserwować spacerujących turystów i i mieszkańców po pięknych ulicach i placach w niedzielne południe.
Słoneczne popołudnie w La Laguna
Żongler zrobił sobie przerwę :)
A potem jeszcze dojechaliśmy do plaży, z piaskiem dowiezionym statkami z Sahary. Las Americas to plaża biała i dobrze zagospodarowana, ale jak to na południu Teneryfy bywa wietrzna bardzo.
Wspominając mój zachwyt krajobrazem Teneryfy mogę łatwo uwierzyć w legendę, że to pozostałość zaginionej Atlantydy......