Gorączka na Mazurach i chłodzenie się w barku na wodzie
Poranny krajobraz Mazur
Przyszło lato i bardzo tęskno mi się zrobiło. Mazury mi weszły w głowę i każą przywoływać wspomnienia z wyjazdów na Wielkie Jeziora Mazurskie. Tęsknię za tym luzem, który odczuwa się na wakacjach, za słońcem i wodą. Za spędzaniem czasu w dobrym towarzystwie, w niespiesznym okresie wakacji, gdzie donikąd się nie biegnie i za niczym nie goni. Za piękną przyrodą i widokami, które kiedy się je ogląda nie pozostawiają wątpliwości, że w ich stworzeniu musiał maczać palce Stwórca. :) Piasek na plażach, lasy i łąki wokół jezior. Do tego urocze wioski i miasteczka mazurskie. Wszystko to wraz z gościnnością ludzi tworzy wizytówkę jednego z najpiękniejszych regionów Polski. Na Mazurach czas płynie inaczej, a i odległości liczone są jakby w innych skalach... :)
M podczas jednego z rejsów rozchorował się. Gorączkę miał wysoką, kaszlał mocno i ogólnie źle się czuł. Pływając po jeziorze Niegocin dopłynęliśmy do Giżycka, postanowiliśmy znaleźć lekarza, żeby posłuchał, czy to już zapalenie płuc, czy tylko zwykłe przeziębienie. Wychodząc z portu zaczepiliśmy pierwszego przechodnia, który wyglądał na miejscowego:
- Przepraszam, czy gdzieś tu w pobliżu jest jakaś przychodnia lub pogotowie?
- Przychodni ani pogotowia to tu nie ma panie, ale jest szpital.
- Gdzie ten szpital?
- O tam - pójdziecie tam prosto, nie zgubicie się. Taki duży budynek z czerwonej cegły - powiedział wskazując kierunek.
- Daleko to? - zapytaliśmy, zastanawiając się, czy nie wziąć taksówki, bo M coraz słabiej się czuł.
- Blisko, Jakieś 100 m nie więcej - odpowiedział pomocny autochton.
A my ruszyliśmy w drogę. Po ok 100 m M zaczął się niepokoić i nabierać podejrzeń, że ów mieszkaniec Giżycka był na bakier z jednostkami miar długości. Mimo to namówiłam go żeby iść dalej, bo to na pewno już niedaleko. Szliśmy powoli. Kolejne setki metrów mijały, a duży budynek z czerwonej cegły jakoś na horyzoncie się nie pojawiał. M był coraz bardziej zdenerwowany i nawet przez chwile się obawiałam, że odmówi współpracy i postanowi siąść na chodniku oświadczając, że dalej nie idzie (słów wypowiadanych przez M podczas tej drogi nie będę przytaczać, bo strach to nawet słuchać, a co dopiero pisać) :)
Kiedy przyszedł największy kryzys w tym przymusowym spacerze, a przeszliśmy już jakiś kilometr (przypominam, że miało być 100 m) nawet ja już miałam dość ciągnięcia na siłę schorowanego, rozdrażnionego i coraz słabszego M. Postanowiliśmy, że dalej trzeba jechać taksówką. Tyle, że w pobliżu żadnej nie uświadczysz, a żadne z nas nie znało numeru do miejscowej radiotaxi. Nie było wyjścia. Trzeba było iść dalej. Po drodze jeszcze dwóch osób pytaliśmy, czy dobrze idziemy do szpitala. Każda z napotkanych osób mówiła, że tak i że to już zaraz, bardzo niedaleko (jednak nie mieliśmy już zaufania do słów - 'to już blisko'). W końcu doczłapaliśmy się do budynku szpitala (przeszliśmy jakieś 1300 m) i po długim oczekiwaniu przyjął nas lekarz. Młody sympatyczny człowiek odrobinę się dziwił, że chcę być przy badaniu M, ale powiedziałam, że jest słaby i do tego jeszcze strasznie zdenerwowany tym 'spacerkiem' i może nie wszystko zanotować w pamięci, więc wolę posłuchać zaleceń, żeby ewentualnie potem pilnować godzin i dawek leków zapisanych przez niego. Lekarz się uśmiał z opowieści o 100 m z portu do szpitala i tylko powiedział:
- Ot takie tam metry Giżyckie.
Do dziś jak mówimy o tym, że coś jest niedaleko - to pytamy, czy to w metrach Giżyckich.
:)
Rejs po Mazurach kojarzy mi się z ciągłym obcowaniem z naturą, świeżym powietrzem, dziewiczą przyrodą i z towarzystwem życzliwych przyjaciół. Mazury dla mnie to przyjemne dni i taki symbol polskich wakacji. Właśnie Mazury mi się tak kojarzą, nie pobyt nad morzem, czy letnie wędrówki po górach, tylko rejsy po Mazurach. Dawno jednak tam nie byłam i moje wspomnienia mogą już mieć mało wspólnego z dzisiejsza rzeczywistością :) bo już wielokrotnie czytałam o ogromnej ilości żaglówek na jeziorach i tłumach turystów w każdym zakątku. Ja jednak mam mniej 'tłumne' wspomnienia z tego rejonu kraju :)
Wnętrze jachtu, jeszcze jak widać przed naszym wprowadzeniem się, potem już nie było tak ładnie posprzątane :)
Jachty wypożyczaliśmy w Ahoj Czarter u pana Krzysia w Węgorzewie i tam był zawsze start rejsu. Płynęliśmy na południe Mazur przez jezioro Mamry, Dargin, Niegocin, Jagodne, Szymoneckie, Tałty, Śniardwy, Bełdany, aż po jezioro Nidzkie. Oczywiście każdego roku trasa była odrobinę zmieniana. Dobrze mi się wbiły w pamięć etapy z tzn patykowaniem masztu, żeby przepłynąć kanałami między jeziorem Jagodnym do Tałt i dalej do Mikołajek. Maszt wtedy należało zdemontować i przepłynąć na silniku wszystkie kanały, gdyż mosty nad kanałami są zbyt niskie i jacht z postawionym masztem nie jest w stanie się tam zmieścić. Kolejnym wydarzeniem, które też dobrze pamiętam, było każdego roku przepływanie śluzy Guzianka. Za każdym razem przeprawa na Guziance to przygoda i obserwowanie działania technicznych rozwiązań w tym miejscu. Interesujące i ekscytujące. Miejsce wykorzystywane tłumnie przez żeglarzy w sezonie letnim po to, żeby z jeziora Bełdany dostać się na jezioro Nidzkie. Zatem najlepiej tamtędy przepływać wczesnym ranem, żeby uniknąć kolejek.
Przeprawa przez Śluzę Guzianka
Jedną z atrakcji, którą odkryliśmy pływając po Bełdanach to Galindia w miejscowości Iznota. Świetny pomysł na połączenie pasji ze sposobem na zarabianie pieniędzy i życie. Galindia przez właścicieli nazywana Mazurskim Edenem przenosi odwiedzających w odległe plemienne czasy. Czasy, w których plemię Galindów zamieszkiwało te tereny. Niezwykle ciekawe miejsce, które przyciąga wiele osób i zachwyca swoją pierwotnością.
Drewniana łódź Galindów przycumowana tuż obok wejścia do skansenu Galindia w Iznocie
Wojowie przy wejściu do skansenu
Rzeźby przed wejściem do hotelu i restauracji Galindia
Nocowanie w kniejach ma swój wielki urok kontaktu z naturą, ale za to nie ma zaplecza sanitarnego i trzeba było sobie z tym radzić - albo wychodząc do lasu z saperką, albo będąc na wodzie korzystać z drogocennego wiadra, które jest obowiązkowo na wyposażeniu każdego jachtu. Oczywiście są to krępujące chwile. Zwłaszcza dla dziewczyn, chłopcy jakoś zadziwiająco dobrze sobie z tym radzą. :) Jednak można sobie z tym poradzić, choć sposób został wymyślony podczas pływania po Zalewie Szczecińskim, ale można go z łatwością przenieść na żeglowanie w każdym innym rejonie kraju, i na łódki, które nie maja toalety. Będąc na środku jeziora i odczuwając potrzebę należało użyć hasła: DO PIEŚNI. Wtedy cała załoga staje odwrócona tyłem do mesy i zaczyna bardzo głośno śpiewać. Śpiewa się cokolwiek, byle jak najgłośniej :) Załogantka w tym czasie korzysta z prowizorycznej toalety np stworzonej z wiadra :)
Cumowanie w kniejach :)
Pasażerowie na gapę :)
Szykowanie się do noclegu w spokojnej zatoczce jeziora Dobskiego
Oczywiście nocowanie w marinach dawało dostęp do mediów sanitarnych i bywało wielkim wybawieniem zwłaszcza dla żeńskiej części załogi. Poza tym można było spacerując zwiedzić kurorty mazurskie. Dodatkowo spędzić trochę czasu na przysłowiowym piwku i odpoczynku od żeglugi :)
Spacer po Mikołajkach w 'mundurkach' żeglarskich z napisem "Dobre (w)czasy". Cała ferajna z dwóch jachtów w takich samych koszulkach była atrakcją w mieście :)
Widok na port jachtowy w Wilkasach
Pogoda wietrzna i deszczowa, ale buzie uśmiechnięte
Sposób na lenistwo - pływający trzyma się cumy i w ten sposób zażywa kąpieli bez konieczności gonienia później poruszającego się jachtu
Można i tak spędzać czas w wodzie i podglądać życie wodne
Któregoś dnia na naszej wodnej drodze stanęła kompletna flauta. Jachty stały w miejscu. Podmuchu wiatru wypatrywaliśmy z utęsknieniem, bo żar się lał z nieba. Na środku jeziora cienia nie uświadczysz. Jedynym ratunkiem jest oczywiście kąpiel w wodzie. Był to jednak dzień totalnego lenistwa. Pływać się nikomu nie chciało, bo to wysiłek fizyczny, a wchodzenie tylko na chwilę do wody, przynosiło jedynie chwilową ulgę. Jak powszechnie wiadomo na najlepsze wynalazki człowiek wpada z lenistwa i tu ta zasada też zadziałała! Już teraz nie pamiętam, kto wpadł na ten genialny pomysł. Wyciągnęliśmy kamizelki ratunkowe i każdy nałożył ją na siebie, co pozwalało utrzymywać się na wodzie bez konieczności poruszania nogami czy rękami. Dla bezpieczeństwa przywiązaliśmy najdłuższe cumy do jachtu i wrzuciliśmy je do wody tak, że każdy załogant przytrzymywał się cumy i nie oddalał się od jachtu. W ten sposób można było spędzić długi czas na chłodzeniu się w wodzie bez ciągłego pływania :) Jak widać barek na wodzie przypadł nam bardzo do gustu i uratował od udaru słonecznego :).
Barek na wodzie :)
Romantycznych zachodów na Mazurach nigdy dość :)