Jak to możliwe, że kocham podróże, a nie lubię wyjeżdżać?
Kocham jeździć. Czy to samochodem, czy pociągiem, czy też latać samolotem. Jeżeli jest możliwość i okazja, chętnie z niej korzystam. Podczas ostatniej wycieczki wpadła mi do głowy taka cicha modlitwa: żeby nigdy mi nie minęło to swoiste zadziwienie światem, żebym nie przestała się zachwycać niesamowitościami jakie dają podróże. I nie ma znaczenia czy podróż jest na drugi koniec świata, czy to przejażdżka do pobliskiej mojej rodzinnej wsi. Niech zawsze będzie tak samo, że w zależności od pory roku zachwyca mnie świat na swój sposób.
Niech zostanie we mnie na zawsze ekscytacja poznawaniem nowych miejsc i ludzi, ale też niech nie opuszcza mnie oczarowanie nawet tym co już znam. Oby zawsze urzekało mnie nie tylko piękno przyrody, a także to co człowiek zbudował. A i sam człowiek ze swoja odrębnością kulturową, religijną i fizyczną niech olśniewa mnie zawsze..
Jeżeli gdzieś zagubię po drodze to moje zadziwienie, to stracę jakąś część siebie....
Ta moja miłość do podróży nie jest tylko 'różowa' ma swoje minusy.
Zauważyłam, że gdziekolwiek jadę, czy to w daleką podróż, czy nawet gdzieś blisko wybierając się na przejażdżkę rowerem, w środku mnie jest takie zaniepokojenie i ogromne oczekiwanie. Nie ma znaczenia czy czekam na tę podróż od wielu dni, czy okazało się w ostatniej chwili, że gdzieś jadę. Zawsze jest tak samo. Nie lubię tego napięcia i pewnej nerwowości. Czasem jest to na tyle dokuczliwe odczucie, że przez chwile wolałabym nigdzie nie jechać. Dopiero po pewnym czasie, już będąc w drodze odkrywam, że jest wspaniale, i że oczekiwanie i przestrach zniknął.
Moment wyjazdu, właśnie samego wyjazdu, jest zaskakujący i niepokojący. Takie mam myśli z 'tyłu głowy', że czegoś zapomniałam, albo czegoś nie załatwiłam. Niepokój przed wyjazdem, obawa. Nie jest to coś paraliżującego tylko tworzy we mnie napięcie. Swoiste i odczuwalne. I to nie ma znaczenia czy wyjeżdżam w podróż daleką, czy bliską. Tak samo jest kiedy wracam z podróży do domu. Pakuję się i odczuwam napięcie. Czasem myślę, że to żal, że muszę wracać z miejsca, które mnie urzekło. Nie ma też znaczenia czy podróż trwała dwa dni, czy dwa tygodnie. Niepokój jest zupełnie ten sam. Wyjeżdżanie z jakiegokolwiek miejsca czy to z domu, czy z egzotycznego miejsca powoduje zaniepokojenie. Prawdopodobnie jest to typowy rajzefiber. Tyle, że zawsze sądziłam, że ten rodzaj niepokoju dotyczy tylko wyjeżdżania z domu w podróż, a nie powrotu. Gorączka przed podróżą nie dotyka mnie jakoś uciążliwie, ale istnieje i jest delikatnie odczuwalna zawsze.
Nie ma to nic wspólnego z tym, że kocham podróżować, odwiedzać różne miejsca w Polsce czy za granicą. Entuzjastycznie podchodzę do każdego wyjazdu, oglądam mijane krajobrazy, zwiedzam odwiedzane miejsca. Próbuje poznać smaki i zapachy. A jednak za każdym razem zanim nie wyruszę ten specyficzny nastrój jest we mnie zawsze.
Wykombinowałam sobie w głowie, że za każdym razem jest to żal, że muszę opuścić miejsce, w którym aktualnie jestem. Zadziwiające jest też to, że ta lekka obawa mija bardzo szybko. Już niedługo po wyruszeniu w drogę to mija zupełnie i rozpoczyna się delektowanie frajdą jaką daje wyjazd.
Mam jeszcze inny specyficzny charakterystyczny stan, powtarza się również za każdym razem. Choć ten stan w odróżnieniu od rajzefiber staram się kontrolować :) To jest coś zadziwiającego. Tyle, że ten jest najbardziej odczuwalny w podróżach samochodem. I to szczególnie kiedy podróżuje samotnie. Kiedyś uświadomiłam to sobie szczególnie mocno jadąc w długa podróż po Polsce. Wyjeżdżałam jeszcze przed świtem z domu. Zanim wyszłam zjadłam śniadanie, choć to prawie noc jeszcze była. Zgodnie z "zasadą mamusi" - nie wychodź z domu na głodnego :) Oczywiście zaopatrzenie w prowiant na cały dzień zabrałam również ze sobą.
Wsiadłam do samochodu, podjechałam jeszcze na stację benzynową. Potem już rozsiadłam się wygodnie za kierownicą i ruszyłam w drogę. Ledwo wyjechałam ze stacji już wiedziałam, że zaraz zabiorę się za drugie śniadanie, które miałam przygotowane i leżało obok na siedzeniu pasażera. Nie miało znaczenia, że jakieś 10 minut temu jadłam pierwsze nocne śniadanie. Nie zastanawiałam się nad tym jakoś szczególnie po prostu poddałam się tej ochocie. Wyjęłam kanapki i zaczęłam się oddawać przyjemności jedzenia w czasie podróży samochodem. Kiedy już napełniłam się prawie do granic możliwości mojego żołądka wiedziałam, że to jest ten moment, w którym podróż zaczyna być pełnią szczęścia :)
Później zaczęłam rozsądnie myśleć i zastanawiać się jak to się dzieje, że po zjedzeniu lekkiego posiłku, na który nie miałam jeszcze tak naprawdę ochoty przed świtem, w momencie ruszenia w podróż samochodem odczuwam nieodpartą chęć objadania się i to w dużej ilości. Po dłuższym zastanowieniu się uzmysłowiłam sobie, że mam tak za każdym razem. Było tak zawsze tylko nie zwracałam na to większej uwagi. I do tego tylko wielkim wysiłkiem rozsądku powstrzymuję się od zjedzenia już na początku podróży całodziennych zapasów prowiantu. Sądzę, że jest to jakiś inny głód niż fizyczny (bo ten nie miałby jeszcze szansy być odczuwalny). Prawdopodobnie jest to jakiś głód emocjonalny lub jest to sposób na zagłuszanie niepokoju związanego z wyjeżdżaniem. W każdym razie zaspokajanie tej potrzeby sprawia mi dużą przyjemności i nierozerwalnie łączy się z miłością do podróży :)
Podróż takim cacuszkiem? Czemu nie.. :)