Smak wiatru na pustyni
Lato się kończy nieubłaganie, są jednak szczęśliwcy, którzy mieszkają w takich miejscach, że zima im nie straszna. A i my "lud północy" czasem możemy skorzystać z tych dobrodziejstw, kiedy w Polsce jesień i ponuro, albo kiedy zima zagląda śniegiem i mrozem do okien. Byłam w Tunezji w lutym. Nie będę opowiadać, że był upał. Albo, że opaliłam się na mahoń. Wcale nie, ale ciepło było. :) Słońce też świeciło, a tego słońca chyba najbardziej brakuje w jesienno - zimowej aurze w Polsce. Tunezja mi się ukazała w kolorze białym. Białe domy i białe plaże, ale też zielona i mocna herbata miętowa. Do tego bagietki i język francuski.
Djerba (Dżerba) - wyspa, na której mieszkaliśmy jest połączona z lądem groblą z czasów rzymskich. Można tez dopłynąć na wyspę promem.
Grobla z czasów rzymskich łącząca Dżerbę z lądem
Róża Pustyni
To było moje pierwsze spotkanie z dużym kompleksem hotelowym, w którym gość ma być zajęty cały dzień i poprzez animatorów zachęcany do zabaw grupowych. Tu nikt nie ma się nudzić tylko odpoczywać i dogadza mu obsługa hotelu. To też było moje pierwsze spotkanie ze światem arabskim. Pierwszy kontakt z ich natura i kulturą. Codzienne zaczepianie przez tunezyjskiego sklepikarza w hotelowym butiku z pamiątkami po paru dniach już nawet jest sympatyczne :) Codzienne negocjowanie coraz niższej ceny pamiątki weszło w krew M, aż w końcu doszło do transakcji za bardzo korzystną cenę. Pamiętam jednego z towarzyszy podróży, który był z trzema synami i po paru dniach mówił, że już musi dokupić walizkę, bo tyle kupił rzeczy, że nigdzie się już nie zmieszczą. A że do negocjacji i targowania się mało nadawał to kupował prawie w cenie pierwotnej (co jest absolutnie niedopuszczalne). Wydał zatem już w połowie wakacji majątek, ale za to jego chłopcy byli szczęśliwymi posiadaczami mnóstwa zupełnie niepotrzebnych przedmiotów :)
Jak widać też brałam czynny udział w animacjach hotelowych :)
Zwiedzanie wyspy i potem lądowej części Tunezji uświadomiło mi, że oni mają lepiej - asfaltowe drogi, łączące znane i godne odwiedzenia miejsca, prawie wcale nie mają dziur... Nie mają tam mroźnej zimy to i asfalt nie ma kiedy się podziurawić :) Mają lepiej, bo mimo, że im bywa zimno, temperatura w zimie w ciągu dnia rzadko spada poniżej 16 st. Mają lepiej, bo prawie wciąż mają słońce. Mają lepiej, bo mogą jeść świeże daktyle.:) Bywają wprawdzie rzeczy, w których mają gorzej niż my, ale korzystniej jest skupić się na plusach :)
Pierwszy kontakt z wielbłądem w Muzeum Guellali
Przymiarka ludowych strojów
Ghorfy - dawne berberyjskie spichlerze - dziś sklepiki, w Medenine. Było bardzo wcześnie rano i jeszcze większość z nich była zamknięta.
Kolejna przymiarka na targu w Medenine.
Jako, że M i J to zapaleni fascynaci Gwiezdnych Wojen to obowiązkiem było jechać na Saharę do miasteczka, które George Lucas zbudował na potrzeby filmu. A co! I mimo, że ja takim fanatykiem nie jestem to i mi miasteczko się spodobało i prawie jakbym widziała na własne oczy jak mały Anakin biega gdzieś w okolicy, a Natalie Portman przechadza się po osadzie. Widziałam oczami wyobraźni jak ścigacze biorą udział w wyścigu. I nawet szczątki robota C-3PO gdzieś są do ponownego zmontowania i Anakin właśnie je kompletuje. Przyjemnie jest się poczuć jak w filmie :) Po drodze jeszcze można obejrzeć księżycowy krajobraz Wyżyny Matmata, które George Lucas wykorzystał w swoich filmach.
W oddali widać miasteczko zbudowane dla potrzeb 'Gwiezdnych Wojen'
Przechadzki po planie filmowym :)
Do tego miasteczka jechaliśmy "jeepami". Samochody swoją świetność miały już dawno za sobą, ale wciąż świetnie sobie radziły z piaskiem Sahary. Szalone jazdy po wydmach jednych przyprawiały o palpitację serca, innych o zawroty głowy, a jeszcze innych o zachwycone uśmiechy radości. Pustynia ma w sobie coś niezwykłego i pociągającego. Bez względu na to czy poruszasz się samochodem, czy w wielbłądziej karawanie. Piasek jest tak delikatny, że do dziś choć minęło już sporo lat, czasem dla przyjemności dotykam go palcami. Jako, że to były czasy analogowych aparatów to wciąż mam w domu pudełeczko po filmie do aparatu, w którym trzymam mój własny kawałek Sahary :)
Odwiedziny w domu Berberów wykutym w skale były niezapomniane. Mimo trudnych warunków życia przyjmują gości chlebem z oliwą i mocna herbatą miętową. Uśmiechem zachęcają do zwiedzania swojej 'posesji'. Zdają sobie sprawę, że dla turystów to nie lada atrakcja.
Najstarszy członek rodziny. Uśmiech nie schodził mu z twarzy. Jego bezzębna szczęka rzucała się w oczy, a chochliki w oczach budziły sympatię :)
Pani domu życzliwa i gościnna
Ze wszystkich pomieszczeń wykutych w skale najbardziej spodobała mi się sypialnia. A takie łózko marzy mi się do dzisiaj :)
Byliśmy też w oazie Chebika (Szebika) niedaleko miejscowości Tauzar w pobliżu granicy z Algierią, w której kręcono zdjęcia do niezwykle poruszającego Angielskiego Pacjenta. Ze względu na swoje położenie bywa ona też nazywana Fortecą Słońca. Przejeżdża się obok Góry Wielbłąda, którą wyraźnie pokazał reżyser w filmie. Tam przywitał nas i oprowadzał po niej 'sobowtór' Eddiego Murphy'iego. Całkiem dobrze sobie radził z językiem polskim, a gdzie brakowało mu słów pomagał sobie angielskim lub francuskim. Przedstawił się nam miekkim akcentem tunezyjskim słowami:
- Jestem ładny, jestem mądry, jestem bogata. - Czym zaskarbił sobie od razu sympatię naszej grupy.
Przewodnik po Oazie Szabika
Potem wszystkie dziewczyny zagadywał:
- Czy twoja męża jest bardzo zazdrosna?
albo:
- Szukam żony jak szalony.
Był bardzo skoro do wyznawania miłości każdej co ładniejszej przedstawicielce płci przeciwnej. To były podstawowe kwestie, które mu niezwykle dobrze wychodziły w języku polskim :) Choć trzeba przyznać, że sporo jednak umiał powiedzieć po polsku. Był przesympatyczny jak większość Tunezyjczyków, którzy pracują w turystyce. Oprócz ewidentnych atrakcji w Tunezji jak przepiękne białe i piaszczyste plaże, błękitne, ciepłe morze to Tunezyjczycy stanowią dopełnienie tego wszystkiego. Już nawet na początku lat 2000-cznych, kiedy rewolucja wolnościowa im się jeszcze nawet nie śniła, był to kraj ludzi otwartych na kulturę europejską, zachowując jednocześnie swoją odrębność i tradycję. Mimo pewnego dystansu mieszkańcy są bardzo otwarci i sympatyczni. Trzeba jednak pamiętać o ich zwyczajach, religijnej inności i uszanować ich kulturę. Wtedy pobyt w Tunezji może być jednym ze wspanialszych wyjazdów wakacyjnych. Korzystanie z dobrodziejstw pogody i klimatu, kąpieli morskich i wygrzewania się na białym piasku koniecznie moim zdaniem należy połączyć ze zwiedzaniem tego fascynującego kraju.
Góra Wielbłąda, która wystąpiła w filmie 'Angielski Pacjent'
Pomnik Kozła w pobliżu Oazy
Piękne tereny Oazy Szabika
Wracając do sobowtóra Eddiego Murphy'iego co chwila zaczepiając jakąś atrakcyjniejszą uczestniczkę wycieczki chwalił się, że jest już posiadaczem czterech wielbłądów. Po jakimś czasie polska pilotka wyjaśniła nam, że w ten sposób zachęcał do ożenku :) choć ostrzegała też, że tak naprawdę dopiero od jedenastu wielbłądów warto w ogóle zawracać sobie głowę takim absztyfikantem. A kiedy mężczyzna posiada powiedzmy ze czterdzieści wielbłądów jest szansa na całkiem spokojne i wygodne życie :)
Mimo, że to były wczesne lata dwutysięczne i turyści z Polski jeszcze nie byli nagminnie spotykani w tych okolicach to widać było, że kraj ten już jest przygotowany na goszczenie ludzi z naszego kraju. Częste napisy na straganach w języku polskim rzucały się w oczy. Bardzo często można było spotkać napisy typu: "Najwięcej witaminy mają polskie dziewczyny". Przypominam sobie jeden ze sloganów reklamowych na straganie gdzieś w oazie na pustyni: 'Pyszna daktyla - daktyl za dinara! Reklama za darmo' -(pisownia oryginalna)
:)
Wielbłądy to mnie dopiero zadziwiły, a nawet powiem więcej obrzydziły, nie zdawałam sobie wcześniej sprawy jakie te zwierzęta mają zwyczaje. Berberzy, którzy się nimi zajmują potrafią do nich przemawiać i wydawać podobne dźwięki jak one. A wielbłądy nadymają jak balon wystawione języki, ślinią się obficie i wydają specyficzne charczące odgłosy plując przy tym jednocześnie. Wierzcie mi... nie wygląda to zbyt przyjaźnie ani zachęcająco :)
Jeżeli ktoś potrafi jeździć konno, to może mu się wydawać, że wejście na wielbłąda i przejażdżka na nim to będzie pryszcz, ale tu może się zdziwić. Chód wielbłąda zupełnie nie przypomina poruszania się na koniu. Można łatwo spaść z jego grzbietu kiedy się nie jest przygotowanym na takie niespodzianki :)
Można było (oczywiście po dokonaniu odpowiedniej opłaty) karmić małego wielbłąda, który według oficjalnej wersji był sierotą - co pomagało wyciągnąć trochę dinarów od bardziej wrażliwych na krzywdę zwierząt turystów
Tu grzeczne wielbłądy, które nie nadymały języków ani nie charczały na nas :)
Dosiadanie wielbłądów w stroju obowiązkowym :)
Karawana gotowa do drogi
Wyruszamy....
.... na pustynię....
... a tam czekał już na nas Ali Baba...
Jak się okazało po przejażdżce konnej był moment, gdzie można było się łatwo pozbyć żony (gdy się ma jej już dosyć) i do tego mieć alibi :) Ali Baba bardzo był sympatyczny do czasu, aż miałam zsiadać z konia. Wtedy okazało się, że albo mąż dokona stosownej opłaty, albo on odjeżdża razem ze mną na pustynie. Po krótkiej ostrej wymianie zdań i dokonanej opłacie jednak zostałam nadal przy rodzinie :)
Jazda kilometrami w opustoszałej okolicy żeby dotrzeć do słonego jeziora - Szot al-Dżerid to okazja do podziwiania krajobrazu tego kraju. Samo jezioro robi niesamowite wrażenie i czuje się słony smak w ustach w całej okolicy. Mieliśmy wielkie szczęście dojeżdżając w to miejsce. Pogoda była słoneczna, wiatru nie było wcale. Panował niezwykły spokój i cisza. Wszyscy pasażerowie autobusu, wraz z pilotką spali znużeni długą jazdą. Ja i kierowca byliśmy jedynymi, którzy nie drzemali. Na szczęście nie zasnęłam, bo moglibyśmy przegapić niezwykłe zjawisko. Przejeżdżaliśmy drogą zbudowaną przez jedno z mniejszych słonych jezior. Wokół panowała cisza. W związku z zupełnym brakiem wiatru woda w tym jeziorze zupełnie nie falowała. Tafla jeziora była niezwykle gładka. Było dość ciepło i słońce świeciło, na niebie były nieliczne białe chmury, a na horyzoncie jeziora unosiła się delikatna mgiełka w taki sposób, że nie było widać ani linii brzegowej jeziora, ani horyzontu. Zjawisko to powodowało, że nie było widać, gdzie kończy się niebo, a gdzie zaczynają się wody jeziora. Chmury i błękit nieba odbijał się w gładziutkiej powierzchni jeziora. Wyglądało to jakbyśmy wjechali tym autobusem prosto do nieba. Z zachwytu najpierw obudziłam M, a potem już reszta turystów też się obudziła. Zatrzymaliśmy się i jakoś tak spokojnie i po cichu wszyscy robili zdjęcia, jakby nie chcieli obudzić wiatru :)
Tunezję często wybierają producenci filmów. Kręcono tam takie filmy jak: Gladiator, Indiana Jones, Quo Vadis czy Żywot Briana Monty Pytona, również Roman Polański znalazł tam idealne plenery dla siebie podczas kręcenia Piratów. Czy ktoś miał okazję być w tych okolicach? Czy ktoś z was zwiedzał statek zbudowany specjalnie na potrzeby 'Piratów'?
A kiedy jedziesz do Marrakeszu...
.... Nie odsłaniaj ramion! Nie noś dekoltów! Zasłaniaj nogi! Najlepiej też zakrywaj włosy! Nie prowokuj. Nie przyglądaj się nachalnie. Nie uśmiechaj się znacząco. Nie rób zdjęć zbyt ostentacyjnie, a kiedy protestują nie rób ich wcale. Jeżeli dotykasz towaru, przyglądasz się dłużej to sygnał, że jesteś zainteresowana. Pamiętaj, że musisz negocjować. A kiedy już wynegocjujesz cenę, musisz kupić. Szacunku się nie kupuje, musisz sobie sama zapracować na niego. Najpierw jesteś wrogiem i przez Ciebie, dzieci jego rodziny zostaną zagłodzone. Kto wie może nawet trzy pokolenia do przodu o ile się w ogóle urodzą, bo przecież zagłodzisz i jego, więc nie da rady już spłodzić żadnych dzieci. Kiedy jednak uzgodnicie wspólna cenę, która czasem jest o połowę (albo i więcej) niższa okazuje się, że jesteś jego 'best friend'.
To podstawowe przykazania w podróży do Marrakeszu.
A Marrakesz jest podobno najpiękniejszy w Maroku. Marrakesz ma kolor czerwony - według legendy berberyjskiej za sprawą rozlanej ogromnej krwi podczas budowy największego z meczetów w mieście- Kutubijja. Krew ta zabarwiła całe miasto. I to nie jest wcale prawda! Nie jest czerwony...! Spytałam czemu mówią, że jest czerwony jak ja dokładnie widzę, że ma łososiowy kolor:
- Bo pewnie nie mieli okazji widzieć łososia norweskiego i im się wydaje, że to jest czerwień.
:)
Kiedy lecisz nad Europą widzisz na ziemi kolory od żółtego poprzez szary, aż po zielony. Oczywiście widać nitki niebieskich rzek lub owale jezior. Kiedy lecisz nad Afryką to kolorem przewodnim jest kawa z mlekiem, czasem niebieskiego trochę można dostrzec i wtedy w pobliżu odrobina nawet zielonego się zdarzy. Mimo to kolor słomkowy i kawy z mlekiem ma przewagę nad innymi. Lecąc na górami Atlas kolor przechodzi ze słomkowego w szaro słomkowy i efektownie w tych odcieniach prezentują się szczyty pasma górskiego. To ląd spalony słońcem. Słońce wdziera się w każdy zakamarek miast i osad. Przychodzi moment, że musisz szukać cienia. Cień staje się najwyższym dobrem.
Jedna z bram wjazdowych w murach Medyny
Uliczki obok hotelu:
Po przylocie skwarny powiew wiatru daje znać o sobie natychmiast po wyjściu z klimatyzowanego budynku lotniska. Transport do hotelu zatrzymuje się gdzieś na jakiejś ulicy i kierowca mówi, że dalszą drogę trzeba pokonać pieszo. Momentalnie znajduje się chętny przewodnik. Młody chłopak szybkim krokiem prowadzi nas po wąskich, zatłoczonych uliczkach. Czuje się jak w labiryncie. Po chwili już zupełnie nie jestem pewna kierunku, a w przewodnikach ostrzegali przed pseudo przewodnikami.. "Boże pewnie nas uprowadzą i na przeszczepy narządy wezmą, albo zamordują niewiernych". Podczas tego marszu ilość myśli jakie mi przebiegły przez głowę była większa od ilości kroków i szybsza chyba od prędkości światła. Po jakiś 5 minutach szybkiego poruszania się po wąziutkich uliczkach, do tego unikania śmierci pod kołami poruszających się z dużą prędkością motorowerów wśród tłumu ludzi kupujących różne różności w sklepikach i na straganach, doszliśmy do pewnej bramy. Marokański chłopak pokazał, że to tu. Nazwa się zgadzała - Riad Adriana, ale przede mną tylko drzwi wejściowe, ściana i jedno małe okienko. Trochę byłam zaskoczona tym widokiem. Chłopak parę razy zadzwonił do drzwi, a tam nic się nie działo, cisza za drzwiami zupełna... Do tego przy dyskusji nad wysokością bakszyszu był tak oburzony, że trudno było utrzymać nerwy na wodzy. Skończyło się na tym, że odszedł z niczym... On odszedł, a drzwi do hotelu nadal zamknięte. Tym razem zapukaliśmy i od razu było słychać ruch za drzwiami. Otworzyły się, a za nimi młoda dziewczyna witała nas z uśmiechem. Wprowadziła nas na dziedziniec hoteliku... I tu olśnienie! Dziedziniec śliczny!. Poprosiła żebyśmy usiedli i poczekali chwilę. Wróciła wkrótce z mocną, gorącą i bardzo słodką herbatą miętową. Oczywiście nalewała z rozmachem, tak żeby powstała pianka - ta pianka jest ponoć najważniejsza :) do tego mały herbatnik i jako gratis natychmiast zjawił się malutki ptaszek podobny do wróbla (wyglądał na totalnie zadomowionego), który wyraźnie czekał na okruszki. Potem towarzyszył nam przy każdym śniadaniu.
Wejście do hotelu Riad Adriana
Dziedziniec hoteliku
Płatki róż w malutkiej fontannie na dziedzińcu
Taras na dachu, na którym jada się posiłki, generalnie na dachach budynków jest mnóstwo restauracji i kawiarń.
Przyglądałam się całemu otoczeniu. Nie będę ukrywać. Byłam zachwycona. Urok miejsca mnie uwiódł momentalnie.. Uderzył spokój, cisza i czystość. Po herbacie przyszedł czas na zameldowanie się i obejrzenie pokoju. Kolejny zachwyt. Pokój też śliczny.
Po długiej podróży należał się nam szybki prysznic. W łazience czekały płatki róż i zapachy kadzidełek. Przyszedł do nas ciemnoskóry Idris właściciel hoteliku i z mapą zaczął opowiadać co obejrzeć i jak tam dotrzeć. Pomocny i życzliwy. Widać, że chce żebyśmy wywieźli piękne wspomnienia i żebyśmy zobaczyli jak najwięcej. Uzbrojeni w mapę z zaznaczonymi najważniejszymi obiektami i miejscami wyruszyliśmy w miasto. Kolejne przejście uliczkami w pobliżu hoteliku już na spokojniej, ale za to z większą obserwacją ludzi i tego co się na straganach dzieje i co jest sprzedawane. Znowu jednak trzeba było za wszelką cenę unikać śmierci pod kołami rozpędzonych rowerzystów czy motorowerzystów. :) Mimo wszystko trzeba przyznać, że ich umiejętności unikania kolizji w tłumie ludzi są do pozazdroszczenia.
Uzbrojona w aparaty wyruszam na polowanie niezwykłych ujęć :)
Szukaliśmy głównego placu, a że nazw ulic prawie nie ma, to jednak pierwszy raz poszliśmy 'trochę w szkodę'. Trzeba przyznać, że wielu z mieszkańców - młodszych i starszych bardzo chce pomóc i pokazuje kierunek. W pewnym momencie znaleźli się tuż obok nas Anglicy. Spojrzeli na nas z mapą i ze szczerym uśmiechem mówili - tu się nie chodzi na mapę, że to nie ma sensu, że tu się nic nie zgadza. Do tego ta para w średnim wieku wydawała się za bardzo pogodnie usposobiona do świata. Czyżby spróbowali haszyszu?? :) Na pytanie dokąd oni idą nie bardzo mogli sprecyzować swoje zamiary. Nas nakierował tubylec i resztę drogi już przeszliśmy bez problemu. Po pierwsze meczet Kutubijja miał być po lewej stronie - i był! Potem należało skręcić w lewo i już był Plac Dżamaa al Fina - jedna z głównych atrakcji miasta.
Plac Dżamaa al - Fina
Było już ciemno to i cała jego przyciągająca siła magnetyzowała nas. A skoro już było po zmroku to i Marokańczycy mogli spożywać posiłki. Bo w czasie ramadanu, dopiero zmrok pozwala im jeść i pić. Najczęściej jada się tu tadżin - potrawę z mięsa przygotowywana w specjalnym glinianym naczyniu. Jako mięsożerca oświadczam - pychota :)
Tadżin w jednej z wielu wersji
Jednym z kolejnych przykazań kiedy wyjeżdża się m.in do Maroka (również do Egiptu, Tunezji czy innych krajów afrykańskich) żeby nie jeść surowych warzyw i owoców. Przyznam się - zjadłam i surowego pomidora i ogórka. Mój żołądek był dla mnie łaskawy - nie było żadnej rewolucji! :)
Podczas oczekiwania na jedzenie i podczas całego posiłku można było odczuć na czym polega fenomen tego miejsca. Tłumy ludzi (turystów i mieszkańców) poruszających się po placu. Głośne nawoływania sprzedawców zachęcających do zakupów. Dźwięki bębnów przy pokazach różnych sztuczek i ewolucji. Stukot kopyt koni w dorożkach. Dźwięki muzyki. Gwar rozmów. Jednak przede wszystkim nawoływanie do modlitwy wyznawców islamu w meczetach. To zawodzenie muezinów pięć razy w ciągu dnia jest niesamowite i hipnotyzujące. Słowa: ' Allahu Akbar' wszechobecne. A widok modlących się jest zupełnie powszechny.
Oglądając plac z wysokości tarasu jednej z restauracji i wsłuchując się w modlitwy wieczorne chciałam nasyć oczy i uszy tymi tak egzotycznymi dla mnie wrażeniami. Nasycić się nimi tak mocno jakbym zaspokajała głód, którego wczesniej nawet nie byłam świadoma. Tak bardzo, żeby potem kiedy się wspomina i tęskni, móc z łatwością wywołać te wszystkie wrażenia.
Aromaty pieczonego mięsa i innych potraw, kadzideł, przypraw, oliwek, pomarańczy, czasem mięsa czy ryb sprzedawanych na straganach. Do tego należy dołączyć zapach (choć nie wiem czy 'zapach' to adekwatne określenie ;) końskich kup. Na placu w ogromnej ilości poruszają się konne dorożki wożące turystów po placu i mieście. A koń załatwić swoje potrzeby musi, bo to wyraźny znak, że jego układ trawienny funkcjonuje prawidłowo :) Niestety to też oznacza dla spacerujących po placu, że dość często należy spoglądać pod nogi, żeby uniknąć bliskiego kontaktu z odchodami końskimi :)
Dorożki wożące turystów po mieście
Zaklinacze węży, treserzy małp i kobiety malujące hennowe tatuaże to na Placu Dżamaa al - Fina widok codzienny
Dobrze jest znać francuski jadąc do któregoś z krajów Maghrebu, jednak i angielskim da się tu porozumieć. Co trzeba przyznać ułatwia kontakt :) arabski jest dla mnie zupełnie obcy. Za to przyjemnie łechce ucho swoim świszczeniem. :) Po francusku też podaje się tu śniadania - na słodko, smakowite placki przypominające naleśniki do tego dżemy i ciasteczka, ale także jogurt i kawa się znajdzie. Po śniadaniu należy szybko wychodzić z hotelu jeżeli się chce zwiedzać, żeby do ok godziny 13 wytrzymać na słońcu. Po tej godzinie lepiej gdzieś przeczekać w cieniu przez ok. 2 godziny, żeby uniknąć np udaru słonecznego.
Meczet Kutubijja jest największy w Marrakeszu. Jednak jakiś meczet można spotkać na każdej niemal ulicy. Przed Kutubijją na modlitwy wieczorne zbierają się tłumy. Ulice okoliczne są zamknięte i ruch kierowany jest przez policję. Niestety nie powinno się robić zdjęć modlącym.. A i niestety do wnętrza meczetów wstępu nie mają niewierni. Do niektórych wstępu nie maja nawet muzułmańskie kobiety.
Obowiązkowa pamiątka - zdjęcie na tle Meczetu Kutubijja
W oddali widać tłum wiernych podczas wieczornej modlitwy przed meczetem Kutubijja
Wejście do jednego z licznych meczetów, do którego wstęp mają też kobiety
Oglądanie Marrakeszu w ciągu dnia to dla mnie oprócz zwiedzania zabytków i atrakcji, podglądanie zwykłych ludzi. 'Zwykłych' Marokańczyków - dla mnie ciekawych i inspirujących. Daje się zaobserwować odrobinę zasad obowiązujących wśród mieszkańców. To bardzo pomocni i życzliwi ludzie, nawet jeżeli życzliwość może być podyktowana chęcią drobnego zarobku, to mimo to wiele osób chce wskazywać drogę, czy doprowadzić do celu. Oprócz charakterystycznych strojów sporo osób ubranych jest zwyczajnie jak 'u nas' - bo i tu 'europejskość' się wdziera. Jednak przeważająca liczba mieszkańców jest ubrana tradycyjnie! I oby tak zostało jak najdłużej :) Kobiety skromne, ale dumnie. W towarzystwie mężczyzny tylko wtedy gdy są rodzina. Nie widać na ulicach grup dziewczyn i chłopców razem. Zawsze oddzielnie. Lubie takie niespieszne przechadzanie się po odwiedzanych miejscach i obserwowanie życia codziennego. Może to rodzaj podglądactwa.. no cóż. Trudno :)
Wiele zdjęć mieszkańców Marrakeszu, które udało mi się zrobić podczas zwiedzania miasta było zrobionych z ukrycia, bo Marokańczycy nie lubią kiedy ich się fotografuje.
Zdjęć policjantom, żołnierzom robić nie wolno... mi się udało :)
Tradycja i nowoczesność czasem funkcjonują ze sobą...
Chodzenie po Souk - targowisku arabskim - ma swój niezwykły urok. Wymaga jednak niezwykłej asertywności :) Mówienie: 'Nie dziękuję' było najczęstszym używanym przeze mnie zwrotem podczas tej podróży :) potem już nawet tylko przeczące kiwanie głową. :) Labirynt uliczek straganów, stoisk, sklepików i sklepów przyprawia o zawrót głowy. Kolory, zapachy, przedmioty. Wszystko w jednym miejscu. Tu na miejscu na oczach klientów, przechodniów, turystów produkuje się meble niezwykle obficie i finezyjnie zdobione. Przedmioty ze skóry (byty, torebki, czasem wyposażenie domów np siedziska) na tyłach sklepiku. Oglądałam też produkcję na bieżąco sitek do przesiewania mąki. A także wyrobów z metalu. Istnieją jeszcze tzn sklepy mięsne, i tu np żywe kurczaki mieszkają w klatkach na ścianie sklepiku. A sprzedawca na miejscu ubijał nieszczęsne ptactwo i sprzedawał. Jedno jest pewne - każdy kupujący miał gwarancję świeżości mięsa. Obok mógł być sklep z mięsem i na oczach kupujących wielkimi tasakami były ćwiartowane części np świni. Do tego sklepy rybne. Co tu dużo mówić aromaty w okolicach tych sklepów były 'dość' intensywne... Dodając do tego upalną temperaturę i niewielką dbałość o czystość i higienę - zasada dla turystów - jedz tylko gotowane lub pieczone potrawy, jest jak najbardziej na miejscu. Jednak mimo lekkiego szoku dla mieszczuchów z cywilizacji europejskiej oglądanie tych miejsc jest czymś nie tylko zaskakującym, ale też pouczającym.
Stragany na uliczkach Souk - targowiska arabskiego
Sprzedaż glinianych naczyń do tadżinu
Trudno się oprzeć świecidełkom :)
Sklep z ceramiką
Stragany z oliwkami. Zapach był bardzo intensywny w okolicy.
I znowu biżuty :)
Mimo protestów udało mi się uwiecznić na zdjęciu sklep mięsny...
Dostawa ryb do sklepu
Producenci obuwia
Fabryka mebli
Przyszła w końcu też chwila w której przyszło mi kupić pamiątkę z wyprawy. Zamarzyła mi się malutka lampa Alladyna, żeby po powrocie w cięższych chwilach móc wywołać ducha, który spełniać będzie życzenia. Wszystko niby 'pięknie ładnie', ale przecież trzeba pamiętać o negocjowaniu. I tego się bałam najbardziej :) kiedy już wskazałam sprzedawcy co mi się podoba. On podał cenę (o ile pamiętam 300 dirhamów). Oczywiście nie wolno się na nią zgodzić, więc się nie zgadzam i wychodzę ze sklepu. On wychodzi lekko za nami i pyta ile chce dać. Kiedy widzi mój brak odwagi, sam mi ją dodaje mówiąc:
- To u nas tradycja, musisz negocjować - z bardzo rozbawionym uśmiechem,
To ja zbieram się na odwagę i mówię:
- 100 dirhamów.
Jego mina od razu daje do zrozumienia, że kompletnie postradałam zmysły i że nie ma szans, żeby się zgodził. Mówi:
- 280 dirhamów.
Nadal mnie to nie satysfakcjonuje, ale już nie wiem tak naprawdę ile powinnam zapłacić za tą pamiątkę i w sumie czuje, że chyba należy zrezygnować. Na szczęście wtedy osoba bardziej kompetentna okazuje się wsparciem i zaczynają negocjacje już beze mnie. Cena stanęła na 130 dirhamów. Mój szczęśliwy uśmiech był zdecydowanie nagrodą za straty jakie poniósł sprzedawca 'oddając za bezcen' tak wspaniała rzecz :)
Lampa Alladyna :)
Oniemiałam z zachwytu zaraz po wejściu do Medresa Ben Youssef. I ten zachwyt mnie 'trzymał', aż do wyjścia. Medresa to budynek stojący bezpośrednio przy meczecie Alego ibn Jusufa (meczet zamknięty dla niemuzułmanów) – piękny, emanujący spokojem i modlitewnym skupieniem budynek zdobiony sztukateriami. Można godzinami wpatrywać się w te sztukaterie. Ilość szczegółów i zdobień przyprawia o zawrót głowy. Mimo turystów panuje tu łagodna cisza i to pozwała delektować się tym miejscem. Niespiesznie można obejrzeć jego nieprzeciętne wnętrza. To największa szkoła teologiczna w całym Maghrebie. Z ciekawością zaglądałam bezpośrednio do opusztoszałych pomieszczeń mieszkalnych studiujących teologię.
Dziedziniec niesamowitego Medresa Ben Youssef - perła architektury mauretańskiej
Ładny moment, ładny zestaw kolorów, ładne ujęcie - nie mogłam się oprzeć :)
Jeden z licznych zdobionych gipsowych sufitów
Drewniany obficie zdobiony sufit
Sztukaterie na ścianach
Nie tylko ja byłam zachwycona :)
Marrakesz pokochał Yves Saint Laurent i w ogrodzie Jardin Majorelle jest skwerek, gdzie lubił siadać i odpoczywać. Ogród w upalny dzień daje ochłodę i wytchnienie.
Wypoczynek w zacienionym miejscu, ulubionego ogrodu Jardin Majorelle, Yves Saint Laurenta
Bolesna miłość z kaktusem w ogrodzie Majorelle :)
Taką taksówką - trójkołówką przejechaliśmy pod Pałac La Bahia
Sesja w Pałacu La Bahia
Napis przy wejściu do Pałacu - Allah jest wielki
Wnętrze Pałacu La Bahia z widocznym zdobnym sufitem
Przewodnik po Pałacu La Bahia
Ulice Marrakeszu to niesamowity plener fotograficzny.
Ilość anten satelitarnych na dachach Marrakeszu przyprawia o zawrót głowy :)
Gorączka na Mazurach i chłodzenie się w barku na wodzie
Poranny krajobraz Mazur
Przyszło lato i bardzo tęskno mi się zrobiło. Mazury mi weszły w głowę i każą przywoływać wspomnienia z wyjazdów na Wielkie Jeziora Mazurskie. Tęsknię za tym luzem, który odczuwa się na wakacjach, za słońcem i wodą. Za spędzaniem czasu w dobrym towarzystwie, w niespiesznym okresie wakacji, gdzie donikąd się nie biegnie i za niczym nie goni. Za piękną przyrodą i widokami, które kiedy się je ogląda nie pozostawiają wątpliwości, że w ich stworzeniu musiał maczać palce Stwórca. :) Piasek na plażach, lasy i łąki wokół jezior. Do tego urocze wioski i miasteczka mazurskie. Wszystko to wraz z gościnnością ludzi tworzy wizytówkę jednego z najpiękniejszych regionów Polski. Na Mazurach czas płynie inaczej, a i odległości liczone są jakby w innych skalach... :)
M podczas jednego z rejsów rozchorował się. Gorączkę miał wysoką, kaszlał mocno i ogólnie źle się czuł. Pływając po jeziorze Niegocin dopłynęliśmy do Giżycka, postanowiliśmy znaleźć lekarza, żeby posłuchał, czy to już zapalenie płuc, czy tylko zwykłe przeziębienie. Wychodząc z portu zaczepiliśmy pierwszego przechodnia, który wyglądał na miejscowego:
- Przepraszam, czy gdzieś tu w pobliżu jest jakaś przychodnia lub pogotowie?
- Przychodni ani pogotowia to tu nie ma panie, ale jest szpital.
- Gdzie ten szpital?
- O tam - pójdziecie tam prosto, nie zgubicie się. Taki duży budynek z czerwonej cegły - powiedział wskazując kierunek.
- Daleko to? - zapytaliśmy, zastanawiając się, czy nie wziąć taksówki, bo M coraz słabiej się czuł.
- Blisko, Jakieś 100 m nie więcej - odpowiedział pomocny autochton.
A my ruszyliśmy w drogę. Po ok 100 m M zaczął się niepokoić i nabierać podejrzeń, że ów mieszkaniec Giżycka był na bakier z jednostkami miar długości. Mimo to namówiłam go żeby iść dalej, bo to na pewno już niedaleko. Szliśmy powoli. Kolejne setki metrów mijały, a duży budynek z czerwonej cegły jakoś na horyzoncie się nie pojawiał. M był coraz bardziej zdenerwowany i nawet przez chwile się obawiałam, że odmówi współpracy i postanowi siąść na chodniku oświadczając, że dalej nie idzie (słów wypowiadanych przez M podczas tej drogi nie będę przytaczać, bo strach to nawet słuchać, a co dopiero pisać) :)
Kiedy przyszedł największy kryzys w tym przymusowym spacerze, a przeszliśmy już jakiś kilometr (przypominam, że miało być 100 m) nawet ja już miałam dość ciągnięcia na siłę schorowanego, rozdrażnionego i coraz słabszego M. Postanowiliśmy, że dalej trzeba jechać taksówką. Tyle, że w pobliżu żadnej nie uświadczysz, a żadne z nas nie znało numeru do miejscowej radiotaxi. Nie było wyjścia. Trzeba było iść dalej. Po drodze jeszcze dwóch osób pytaliśmy, czy dobrze idziemy do szpitala. Każda z napotkanych osób mówiła, że tak i że to już zaraz, bardzo niedaleko (jednak nie mieliśmy już zaufania do słów - 'to już blisko'). W końcu doczłapaliśmy się do budynku szpitala (przeszliśmy jakieś 1300 m) i po długim oczekiwaniu przyjął nas lekarz. Młody sympatyczny człowiek odrobinę się dziwił, że chcę być przy badaniu M, ale powiedziałam, że jest słaby i do tego jeszcze strasznie zdenerwowany tym 'spacerkiem' i może nie wszystko zanotować w pamięci, więc wolę posłuchać zaleceń, żeby ewentualnie potem pilnować godzin i dawek leków zapisanych przez niego. Lekarz się uśmiał z opowieści o 100 m z portu do szpitala i tylko powiedział:
- Ot takie tam metry Giżyckie.
Do dziś jak mówimy o tym, że coś jest niedaleko - to pytamy, czy to w metrach Giżyckich.
:)
Rejs po Mazurach kojarzy mi się z ciągłym obcowaniem z naturą, świeżym powietrzem, dziewiczą przyrodą i z towarzystwem życzliwych przyjaciół. Mazury dla mnie to przyjemne dni i taki symbol polskich wakacji. Właśnie Mazury mi się tak kojarzą, nie pobyt nad morzem, czy letnie wędrówki po górach, tylko rejsy po Mazurach. Dawno jednak tam nie byłam i moje wspomnienia mogą już mieć mało wspólnego z dzisiejsza rzeczywistością :) bo już wielokrotnie czytałam o ogromnej ilości żaglówek na jeziorach i tłumach turystów w każdym zakątku. Ja jednak mam mniej 'tłumne' wspomnienia z tego rejonu kraju :)
Wnętrze jachtu, jeszcze jak widać przed naszym wprowadzeniem się, potem już nie było tak ładnie posprzątane :)
Jachty wypożyczaliśmy w Ahoj Czarter u pana Krzysia w Węgorzewie i tam był zawsze start rejsu. Płynęliśmy na południe Mazur przez jezioro Mamry, Dargin, Niegocin, Jagodne, Szymoneckie, Tałty, Śniardwy, Bełdany, aż po jezioro Nidzkie. Oczywiście każdego roku trasa była odrobinę zmieniana. Dobrze mi się wbiły w pamięć etapy z tzn patykowaniem masztu, żeby przepłynąć kanałami między jeziorem Jagodnym do Tałt i dalej do Mikołajek. Maszt wtedy należało zdemontować i przepłynąć na silniku wszystkie kanały, gdyż mosty nad kanałami są zbyt niskie i jacht z postawionym masztem nie jest w stanie się tam zmieścić. Kolejnym wydarzeniem, które też dobrze pamiętam, było każdego roku przepływanie śluzy Guzianka. Za każdym razem przeprawa na Guziance to przygoda i obserwowanie działania technicznych rozwiązań w tym miejscu. Interesujące i ekscytujące. Miejsce wykorzystywane tłumnie przez żeglarzy w sezonie letnim po to, żeby z jeziora Bełdany dostać się na jezioro Nidzkie. Zatem najlepiej tamtędy przepływać wczesnym ranem, żeby uniknąć kolejek.
Przeprawa przez Śluzę Guzianka
Jedną z atrakcji, którą odkryliśmy pływając po Bełdanach to Galindia w miejscowości Iznota. Świetny pomysł na połączenie pasji ze sposobem na zarabianie pieniędzy i życie. Galindia przez właścicieli nazywana Mazurskim Edenem przenosi odwiedzających w odległe plemienne czasy. Czasy, w których plemię Galindów zamieszkiwało te tereny. Niezwykle ciekawe miejsce, które przyciąga wiele osób i zachwyca swoją pierwotnością.
Drewniana łódź Galindów przycumowana tuż obok wejścia do skansenu Galindia w Iznocie
Wojowie przy wejściu do skansenu
Rzeźby przed wejściem do hotelu i restauracji Galindia
Nocowanie w kniejach ma swój wielki urok kontaktu z naturą, ale za to nie ma zaplecza sanitarnego i trzeba było sobie z tym radzić - albo wychodząc do lasu z saperką, albo będąc na wodzie korzystać z drogocennego wiadra, które jest obowiązkowo na wyposażeniu każdego jachtu. Oczywiście są to krępujące chwile. Zwłaszcza dla dziewczyn, chłopcy jakoś zadziwiająco dobrze sobie z tym radzą. :) Jednak można sobie z tym poradzić, choć sposób został wymyślony podczas pływania po Zalewie Szczecińskim, ale można go z łatwością przenieść na żeglowanie w każdym innym rejonie kraju, i na łódki, które nie maja toalety. Będąc na środku jeziora i odczuwając potrzebę należało użyć hasła: DO PIEŚNI. Wtedy cała załoga staje odwrócona tyłem do mesy i zaczyna bardzo głośno śpiewać. Śpiewa się cokolwiek, byle jak najgłośniej :) Załogantka w tym czasie korzysta z prowizorycznej toalety np stworzonej z wiadra :)
Cumowanie w kniejach :)
Pasażerowie na gapę :)
Szykowanie się do noclegu w spokojnej zatoczce jeziora Dobskiego
Oczywiście nocowanie w marinach dawało dostęp do mediów sanitarnych i bywało wielkim wybawieniem zwłaszcza dla żeńskiej części załogi. Poza tym można było spacerując zwiedzić kurorty mazurskie. Dodatkowo spędzić trochę czasu na przysłowiowym piwku i odpoczynku od żeglugi :)
Spacer po Mikołajkach w 'mundurkach' żeglarskich z napisem "Dobre (w)czasy". Cała ferajna z dwóch jachtów w takich samych koszulkach była atrakcją w mieście :)
Widok na port jachtowy w Wilkasach
Pogoda wietrzna i deszczowa, ale buzie uśmiechnięte
Sposób na lenistwo - pływający trzyma się cumy i w ten sposób zażywa kąpieli bez konieczności gonienia później poruszającego się jachtu
Można i tak spędzać czas w wodzie i podglądać życie wodne
Któregoś dnia na naszej wodnej drodze stanęła kompletna flauta. Jachty stały w miejscu. Podmuchu wiatru wypatrywaliśmy z utęsknieniem, bo żar się lał z nieba. Na środku jeziora cienia nie uświadczysz. Jedynym ratunkiem jest oczywiście kąpiel w wodzie. Był to jednak dzień totalnego lenistwa. Pływać się nikomu nie chciało, bo to wysiłek fizyczny, a wchodzenie tylko na chwilę do wody, przynosiło jedynie chwilową ulgę. Jak powszechnie wiadomo na najlepsze wynalazki człowiek wpada z lenistwa i tu ta zasada też zadziałała! Już teraz nie pamiętam, kto wpadł na ten genialny pomysł. Wyciągnęliśmy kamizelki ratunkowe i każdy nałożył ją na siebie, co pozwalało utrzymywać się na wodzie bez konieczności poruszania nogami czy rękami. Dla bezpieczeństwa przywiązaliśmy najdłuższe cumy do jachtu i wrzuciliśmy je do wody tak, że każdy załogant przytrzymywał się cumy i nie oddalał się od jachtu. W ten sposób można było spędzić długi czas na chłodzeniu się w wodzie bez ciągłego pływania :) Jak widać barek na wodzie przypadł nam bardzo do gustu i uratował od udaru słonecznego :).
Barek na wodzie :)
Romantycznych zachodów na Mazurach nigdy dość :)
Gorące dni i noce na zimowej Teneryfie
Widok na Puerto de la Cruz
- Nie wybieraj pokoju z widokiem na ocean!
- Dlaczego?
- Wierz mi, że nie zaśniesz. Hałas jest straszny.
Jakoś nie chciało mi się wierzyć... Do tego szkoda mi było widoku... Dlaczego mam rezygnować np z przyjemności picia porannej kawy, czy herbaty na balkonie z widokiem na ocean?
W hotelu jednak mieliśmy mieć pokój z widokiem na ocean i widok był... piękny..
Pokój jednak jakiś taki mało urzekający. W końcu skończyło się na pokoju ładniejszym przestronniejszym z widokiem na góry i miasto.
Niby żal było oceanu, ale przestrzeń pokoju i widok na miasto położone na wzniesieniach, a i urzekający widok na najwyższy szczyt Hiszpanii wulkan Teide wart był tej zmiany.
Dodatkowo któregoś wieczora na własne uszy przekonałam się, że pokój z widokiem na ocean w niektórych przypadkach może być przekleństwem :) Każdy lubi szum morza - bywa taki pierwotny i nawet uzależniający. Pozwala się wyciszyć i zrelaksować. Kojarzy się z wypoczynkiem i latem. Ocean jest pozornie bardzo podobny. Tyle, że on nie szumi... on huczy (można nawet przyrównać te odgłosy wzburzonego oceanu do ryku)
Naprawdę potrafi być głośny.
Samolot doleciał nad ranem na wyspę, więc nie od razu otulało nas ciepłe powietrze, ale kiedy z lotniska dojechaliśmy do Puerto de la Cruz było już słonecznie i ciepło. Wylatując z zimowej grudniowej jeszcze Polski w zimowym płaszczu, szaliku, rękawiczkach itp strasznie przyjemnie jest wysiadać parę godzin później z autobusu na słonecznej atlantyckiej wyspie. Ciało tak nieśmiało, jakby nie chciało uwierzyć - rozgrzewa się powoli. Najpierw występuje pierwszy symptom - pozbywania się zimowej odzieży wierzchniej. Potem stopniowo rozgrzewa się każdy zakamarek ciała. Powoli, ale za to każdą komórką zaczyna się odczuwać, że jest się w innej strefie klimatycznej. Zima odchodzi gdzieś daleko, zaczyna się myśleć "letnio" :) Oddycha się tu inaczej - 'szerzej" jakby :)
Jedynie widok na Teide z jego wiecznie ośnieżonym szczytem, gdzieś tam w środku daje znać, że to końcówka grudnia, i że zaraz będzie Sylwester pod palmami :)
Charakterystyczne balkony i okna na wyspie
Skalne wybrzeże w centrum Puerto de la Cruz
Rzeźba śpiewającej dziewczyny idącej do miasta i niosącej złowione ryby i owoce morza
Kamieniste wybrzeże tuz obok plaży Jardin w Puerto de la Cruz
Ocean i wiatr do raj dla surferów
Wysiłek ogromny, ale radość niezwykła :)
Kamienie nad brzegiem oceanu codziennie przyciągały tłumy tych, którzy układali budowle. I dzieci i dorośli :)
To mój pierwszy kontakt z oceanem. Fascynujący i hipnotyzujący widok. Czarne skały powstałe z gorącej lawy, które zastygały w słonej oceanicznej wodzie, są dowodem na to że jesteśmy na wulkanie. Tworzą niezwykły krajobraz. Czarny piasek na plaży, początkowo wzbudza oprócz zainteresowania trochę nieufności. Zapewniam jednak - on zupełnie nie brudzi :) jest taki sam jak zwykły plażowy biały piasek... tyle, że czarny :)
Czarny wulkaniczny piasek na plaży Jardin
Zabawa z falami. Można zaobserwować jak potężne są te fale - wyższe od człowieka, ale zabawie nie było końca - szczególnie podobały mi się piski dziewczyny :)
Był to czas jeszcze bożonarodzeniowy, ale powiem szczerze, że ozdoby świąteczne, święte Mikołaje, bombki choinkowe itp jakoś mnie zupełnie nie przekonywały do siebie w otoczeniu palm i plaż. :) Ten typowy św. Mikołaj w mojej głowie jest nierozerwalnie związany ze śniegiem i sankami :)
Tłumy na styczniowej gorącej Playa Jardin
Parę kroków od hotelu była plaża Jardin. A kawałek dalej - ogród Loro Park. Tu było moje pierwsze spotkanie z pokazami delfinów, morsów czy ogromnych orek, ale tu też było spotkanie z olbrzymim gorylem. Można było oglądać gorylą rodzinę z niewielkiej odległości przez gruba hartowaną szybę. Dla bezpieczeństwa zwiedzających jest jeszcze barierka. Przy barierce zbiera się tłumek. A głównym zainteresowaniem cieszy się samiec. Dostojny, ogromny.... hmmm... męski... Jadł z totalnie znudzona miną sałatę (pewnie deser ;). Tłumek robił mu zdjęcia. Ja oczywiście też. Goryl nie zwracał uwagi na ludzi, bo to dla niego zupełnie normalny codzienny i nieciekawy widok. W pewnym momencie jeden ze zwiedzających robiący mu zdjęcia smartfonem - postanowił wychylić się jak najdalej za barierkę, żeby zdjęcie wyszło ciekawsze. Wyciągał rękę z telefonem jak najdalej. Ten niespodziewany ruch zauważył goryl, któremu nudne popołudnie już doskwierało totalnie. Zwrócił uwagę na mężczyznę mocno wychylonego na barierce, który jakby przekroczył jego 'teren prywatny". Przestał na chwile jeść sałatę i wzrokiem zmierzył delikwenta od stóp do głów - żeby ocenić, czy jest jakimkolwiek zagrożeniem jego męskości. Ocenił turystę jako jako zupełnie niegroźnego rywala i jego wzrok w tym momencie zmienił się na pełen lekceważenia i dezaprobaty. A mina mówiła:
- Stary, oszalałeś? Co ty robisz na tej barierce? Wracaj na swoje miejsce...
Od razu wrócił do jedzenia sałaty.
Wszyscy ludzie stojący obok 'odważnego' turysty od razu zauważyli minę goryla i zaczęli się śmiać :)
Goryl, który jedząc popołudniowy deser zauważył odważnego turystę :)
Dostojna małżonka goryla :) Chyba dziś nie w humorze :)
Pokazy wodne morsów, delfinów czy orek może oczywiście wzbudzić krytykę wszystkich obrońców praw zwierząt. Bo zwierzęta nie żyją na wolności, bo są tresowane przez człowieka itp itd.. Wiem... Jednak trochę jak dziecko cieszyłam się na ten widok i to przeżycie :) O ile w morsach i orkach odnajdowałam jedynie wyszkolenie, o tyle delfiny według mnie bawią się świetnie i dobrze współgrają z opiekunami. Według mnie widać, że dla nich to przyjemność i radość. Spędzenie popołudnia spacerując w tym parku to świetny relaks.
Duże kolorowe papugi witają gości przy wejściu do Loro Parku
Sympatyczne pingwiny garną się do swoich opiekunów - urocza scena, gdy idą za dziewczyną, a ona głaszcze jednego po głowie :)
Na lądzie bywają niezdarne, a w wodzie.... niesamowicie zwinne. Tak zwinne, że żadne zdjęcie z wody mi nie wyszło - bo tak szybko się poruszają :)
Marzyłam o wyjeździe na deszczowe Wyspy Owcze, żeby zrobić mnóstwo zdjęć takim - Maskonurom.. Okazało się, że mogę je spotkać w Loro Parku na słonecznej Teneryfie
Pokazy morsów
Delfiny bawią się świetnie z trenerami
Nie wiedziałam wcześniej, że to są straszne pieszczochy i domagają się całusów i głaskania :)
Ogromne orki w wodzie są lekkie i zwinne, ale na widowni kiedy się siedzi w niższych rzędach trzeba się co chwilę spodziewać prysznica :) Zatem albo trzeba ubrać się w peleryny przeciwdeszczowe, albo usiąść wyżej
O ile morsy i delfiny za dobrze wykonane ewolucje w nagrodę dostawały po rybce, o tyle orki dostawały obfite garści ryb jako smakołyk :)
Będąc na Teneryfie należy (trzeba koniecznie, to wręcz obowiązek) pojechać na wycieczkę do wulkanu Teide. Nawet nie po to , żeby koniecznie wjechać kolejka na jego szczyt, ale żeby jadąc obejrzeć tereny wulkaniczne i niezapomniane widoki krajobrazu księżycowego, jaki powstał po wybuchach i rozlewaniu się gorącej lawy.
I tu zaczyna się wielki kłopot. Z Peurto de la Cruz do Parku Narodowego Teide, który jest wpisany na listę Unesco, jest ok 30 - 40 km i to przecież nie jest daleko. Trzeba wprawdzie po drodze wjechać do La Orotavy - bo to jedna z najstarszych i najładniejszych miejscowości na wyspie. Mimo to nie tłumaczy to czemu można na ta krótka drogę stracić pół dnia :) Wytłumaczenie jest jednak zupełnie proste... Po drodze nie ma ma innego wyjścia, trzeba się wielokrotnie zatrzymywać w punktach widokowych i oprócz wyrażania zachwytów widokami, robić tam mnóstwo zdjęć. Potem jedzie się dalej i już się wydaje, że tym razem już dojedziemy pod sam wulkan, ale za kolejnym zakrętem jest kolejny widok, który zapiera dech w piersiach jeszcze piękniejszy od poprzedniego... I tak aż do wulkanu. :)
Kościół Ingelsia Santo Domingo w La Orotavie
Dom Balkonów w La Orotavie
Zwiedzanie Teneryfy samochodem, nawet jak na kieszeń Polaków, zadziwiająco bywa tanią podróżą, bo cena benzyny na Teneryfie jest niższa niż w Polsce. Ceny za litr zaczynają się od 0,99 centów!!!
Jedyny polski akcent spotkany po drodze :)
Obowiązkowy portret z widokiem na wulkan Teide :)
W takich 'butach' blondynki zdobywają.... takie góry:
Fascynująco piękne okolice wulkanu
Malownicza droga do Teide
Księżycowy krajobraz okolic wulkanu
Przystanek w drodze na wypicie kawy z takim widokiem... mmmmm :)
Nie można zapomnieć o Los Gigantes - ogromne klify - ściany skalne spadające pionowo do oceanu, dochodzą w niektórych miejscach do 500 m wysokości.
Klify w Los Gigantes
Masca - ukryta wśród szczytów gór i wzniesień niewielka wioska, niesamowicie malowniczo położona.
Kręta droga do Masca
Mijanie i wyprzedzanie dwóch pojazdów w tych okolicach należy do niezłych wyczynów
Urokliwa miejscowość Masca
Jedno z najpiękniejszych miejsc na wyspie, położona wysoko pomiędzy wąwozami (ok. 600 m n.p.m.). Prowadzą do niej bardzo kręte i strome drogi otoczone widokami przepięknych wzniesień i dolin. Jest tu kilka miejsc widokowych, z których podziwiać można stworzone przez naturę urwiska skalne, wąwozy i ostre wzniesienia pnące się prawie pionowo w górę.
Popularne wśród turystów jest Smocze Drzewo - Drago - 1000 letnie (niektóre źródła podają, że drzewo ma 600 lat, a inne, że 3 tysiące) drzewo zaliczane do dracen z poplątanymi konarami i z sokiem nazywanym smocza krwią. Soki te w kontakcie z powietrzem zmieniają kolor na czerwony i kiedyś były wykorzystywane do produkcji leków i balsamowania ciał.
Drago - Smocze Drzewo
Zachód słońca z czerwonym słońcem oświetlającym szczyt wulkanu w Icod de los Winos obok Drago.
Sylwester w Puerto de la Cruz.
Inaczej go sobie wyobrażałam. :) Sądziłam, że miasto od godzin popołudniowych już tańczy na ulicach, a koncerty i muzyka będzie słyszalna zewsząd. Tak jednak zupełnie nie było. Ok 22 godziny w centrum dopiero scena się tworzyła, mimo tłumów turystów przechadzających się po Plaza de Charco. Większość restauracji i barów była pełna. Jednak nie czuło się rytmu zabawy. Pomyśleliśmy, że może po kolacji w mieście wrócimy do hotelu, żeby oglądać pokazy fajerwerków sylwestrowych z okna pokoju hotelowego. O północy jednak okazało się, że fajerwerki i owszem są, ale jakoś tak bez wodotrysków i jakby na spokojnie. Zatem kameralnie w pokoju hotelowym spędzenie Sylwestra okazało się dobrym pomysłem. Widok z pokoju na oświetlone miasto położone na wzniesieniach z lekkimi odgłosami zabawy był piękny. Pokój w świetle świec okazał się najlepszym sposobem na tę wyjątkową noc w roku :)
Za to śniadanie poranne dało mi niezłą obserwację socjologiczną :) W hotelu w noc sylwestrową odbywał się "dancing" gdzie mieszkańcy hotelu tańczyli i bawili się do muzyki oferowanej przez dj-a. Kiedy wracaliśmy z miasta tuż przed północą, parę osób z wyglądu i w wieku "emerytalno- enerdowskim" tańczyło na parkiecie. Rankiem kiedy w restauracji wybierałam sobie co tym razem zjem na śniadanie, zaobserwowałam scenkę, która potwierdziła, że niezależnie od wieku i nacji - "duch w narodzie" (nawet tym starszym) nie ginie. Pani w wieku ok. 65-75 lat powolnymi ruchami nakładała sobie na talerz jedzenie. Pan w wieku podobnym, lub nawet z metryką, która by mówiła, że jest dużo starszy podszedł do pani z szerokim, rozradowanym uśmiechem (cała rozmowa odbywała się w języku angielskim, ale raczej żadne z uczestników Anglikiem nie było - tak wynikało z akcentu):
- Hello Marta.
Pani spojrzała na pana z wyraźnym zdziwieniem i pyta:
- A ty jak masz na imię?
- Frank - uśmiech pana stał się jeszcze szerszy, widać było, że niezwykle się cieszy z tego rannego spotkania. Oczy Marty mówiły - "kompletnie nie wiem skąd Cię znam i kto ty jesteś". Zatem odważna starsza pani prosto z mostu:
- Skąd się znamy?
- No jak to skąd? Z zeszłej nocy - twarz Franka promieniała radością. Marta na to:
- Aaa... Z zeszłej nocy... - jej policzki lekko się zaczerwieniły i szybko odwróciła się odeszła do swojego stolika, a Frank stał jeszcze chwilę w konsternacji w tym samym miejscu....
Przez moją głowę z prędkością światła przebiegły sceny, które mogły być udziałem tej pary z zeszłej sylwestrowej gorącej nocy. I jakież musiało być upojenie rzeczonej Marty, że zupełnie tej nocy nie pamiętała
(imiona zostały zmienione, a jakakolwiek zbieżność z postaciami prawdziwymi jest przypadkowa :)
Sylwester jak zaobserwowałam nie wyciąga Hiszpanów na ulice, żeby bawić się do białego rana. Za to 5 stycznia był dla mnie zupełnym zaskoczeniem. Wybierając się na plac centralny Puerto na kolację dało się odczuć , że ulice w okolicy są zamknięte, a ilość osób na ulicy jest większa niż zwykle. Ludzie stali na chodnikach w dużych grupach. Widać było oczekiwanie, ale też dobry nastrój. Rozmawiali, śmiali się i wyraźnie rozglądali z nadzieją na jakieś przyjemne zdarzenie. W końcu w jednym z barów zapytaliśmy młodziutką kelnerkę cudzoziemkę, która mówiła po angielsku - co dziś się będzie działo i czemu tyle osób stoi na ulicach.
- To Święto Trzech Króli.
- Jak to się odbywa?
- Parada idzie głównymi ulicami miasta.
- O której godzinie się zacznie?
- Miała być o 19. Ale tu jest Hiszpania... - odpowiedziała z rozbrajającym uśmiechem.
:)
Znaki te zostały ustawione wzdłuż ulic, którymi szła parada. Tu jeszcze na swoim 'parkingu' :)
A było już około 20. Na placu tłum się zebrał już ogromny. Udało się nam znaleźć stolik w ulubionej restauracyjce i zjeść wieczorny posiłek. Tłum nadal stał i czekał. Nikt nie wykazywał zniecierpliwienia ani nerwowości. Atmosfera wyczekiwania była coraz bardziej wyczuwalna.
Wreszcie koło godziny 21 dało się usłyszeć dźwięki rytmicznej muzyki z jednej z uliczek. większość ludzi zgromadziła się ściślej tuż przy krawężniku. I w końcu ukazał się wielobarwny korowód. Na wozach, platformach jechali ludzie przebrani za postacie biblijne. Ludzie wiwatowali, bili brawo, krzyczeli i machali do aktorów na platformach. Z wdzięczności za te wiwaty w kierunku tłumów leciały w dużej ilości cukierki i inne słodycze. Walka o złapanie cukierków wzbudzała wśród tłumu dużo radości i zabawy. Cała parada trwała ok pół godziny, była niezwykle kolorowa i roześmiana. Mieszkańcy i turyści z radością witali kolorowe postaci, robili zdjęcia i poruszali się w rytm muzyki płynącej z głośników. Podobało mi się to zintegrowanie ludzi w chęci dobrej zabawy. Nie ważne czy jesteś Hiszpanem, Anglikiem, Niemcem czy Polakiem :) każdy chce się dobrze bawić. I to było widać wśród tego tłumu. Atmosfera świąteczno - radosna udzielała się każdemu :)
Ostatniego dnia jeszcze udało nam się dojechać do La Laguna - to pierwotna stolica wyspy i jedno z najstarszych miast na wyspie. Jego stare miasto wpisane zostało na listę Unesco. Tam udało się wypić pyszna kawę i obserwować spacerujących turystów i i mieszkańców po pięknych ulicach i placach w niedzielne południe.
Słoneczne popołudnie w La Laguna
Żongler zrobił sobie przerwę :)
A potem jeszcze dojechaliśmy do plaży, z piaskiem dowiezionym statkami z Sahary. Las Americas to plaża biała i dobrze zagospodarowana, ale jak to na południu Teneryfy bywa wietrzna bardzo.
Wspominając mój zachwyt krajobrazem Teneryfy mogę łatwo uwierzyć w legendę, że to pozostałość zaginionej Atlantydy......
Szybowanie po niebie
Urodziny były w marcu, ale ja od razu wiedziałam, że to musi być maj! Wtedy kwitnie już rzepak na żółto, drzewa i pola są soczyście zielone. To po prostu musi być maj! Z góry taki widok jest niesamowity...
Fot. J. Malkowski.pl
Moi przyjaciele wiedząc, że marzy mi się latanie, w prezencie na moje okrągłe urodziny obdarowali mnie talonem na lot szybowcem. Zaskoczyli mnie bardzo. Strasznie się cieszyłam z takiego prezentu, a talon był do wykorzystania w terminie 6 miesięcy.
Umówiłam się telefonicznie na dzień i godzinę wykorzystania mojego talonu. Przyjechałam na lotnisko w Lesznie. Aeroklub Leszczyński ma długą tradycję w kształceniu adeptów lotnictwa, a szczególnie popularne tu są szkolenia szybowcowe. Czekając na instruktora mogłam obejrzeć "samolociki", które stały niedaleko hangaru. :)
Jeden w szybowców wrócił z instruktorem i uczniem. Przyszła pora na mnie. Instruktor wysiadł, a jego miejsce zajął sympatyczny starszy pan. Moje miejsce było z przodu. Króciutki instruktaż i po chwili samolot wyniósł nas w powietrze. Po niedługim czasie, samolot uwolnił się od nas i skierował się z powrotem na lądowisko. Wtedy usłyszałam ciszę jaka panuje w niebie. Nie było słychać odgłosów z ziemi. Jedyny dźwięk to wiatr. Bez szumu silnika mój pilot wznosił szybowiec w kominie powietrznym, w kierunku chmury i prądów powietrza, które pozwoliły nam się wznieść wysoko. Wznosiliśmy się coraz wyżej. Niebo błękitne, białe, nieliczne kłębiaste chmury niedaleko, słońce pięknie oświetlało ziemię w dole. PIĘKNIE. Ziemia, kłopoty, codzienność zostały na dole. W górze można poczuć wolność. Uwolnić się od "ziemskości". Uwolnić się od ciężaru ziemskiego.
Fot. symulacja komputerowa Politechniki Rzeszowskiej
Kiedy osiągnęliśmy wysokość ponad 3 km nad ziemią mój pilot postanowił mi pokazać okolice Leszna z jak najlepszej strony. Przelecieliśmy nad jeziorem Dominickim w Boszkowie, jeziorem Wieleńskim i Przemęckim Parkiem Krajobrazowym. Okolice śliczne oglądając je z ziemi, a z powietrza jeszcze piękniejsze. Pan instruktor opowiedział mi w czasie lotu historię prawie całego swojego życia. Mówił, że bez latania żyć nie może. Jego żona wciąż narzeka, że go w domu nie ma. Słuchając jego opowieści sprzed wielu lat - odważyłam się w końcu zapytać:
- Ile ma Pan lat?
- 83!
Zatkało mnie, bo wyglądał i zachowywał się jak ktoś dużo młodszy.
- Jak się panu udaje tak dobrze trzymać w tym wieku?
- To latanie mnie tak trzyma :)
- To jest pański szybowiec?
- Nie, to aeroklubowy sprzęt. Zarząd aeroklubu pozwala mi latać, a ja w zamian szkolę młodzież. To wszystko za darmo z obu stron, ale obie strony mają z tego korzyści.
Opowiedział mi o podróży szybowcem po Afryce, trochę o czasach wojennych. I te opowieści snuły się na wysokości ok 3-4 km nad ziemia. W końcu pyta:
- Jak się pani czuje?
- Świetnie!! - odpowiedziałam
- To niech się pani trzyma.
I w tym momencie szybowiec zaczął pikować w dół i kręcić się wokół własnej osi, a w dole zbliżała się ziemia. Potem nagle dziób uniósł się w górę i przed oczami miałam tylko niebo. Wznosiliśmy się tak jakiś czas pionowo, aż pilot uspokoił maszynę :)
Mojego krzyku ekscytacji na szczęście oprócz pilota nikt nie słyszał :)
Pilot był wyraźnie zadowolony z mojej reakcji i z niespodzianki jaką mi zrobił :)
Talon opłacony był na pół godziny, ale tak się zagadaliśmy z instruktorem, że okazało się, że przekroczyliśmy czas o kolejne pół godziny.
Czas było wracać na lotnisko. Zastanawiałam się głośno jak przeżyje lądowanie na trawie, skoro szybowiec ma takie małe kółka. Bałam się, że tak 'gruchniemy' o ziemię, że mi się zęby w szczęce poluzują.. Okazało się, że ten 83 - letni fachowiec wylądował tak gładko, jakby to było lądowanie na miękkich poduszkach, a nie twardej ziemi.
Zdjęcie pobrane ze strony www.szybowce.fotoedytor.com
Po powrocie do domu opowiadałam znajomym i rodzinie moje ekscytujące przeżycia z lotu szybowcem. Za każdym razem, kiedy komuś mówiłam ile lat miał mój instruktor, oczy słuchaczy robiły się wielkie i często padało pytanie:
- Nie bałaś się lotu z kimś w tym wieku?
- Czego miałam się bać?
- Że np dostanie zawału w czasie lotu?
Ani przez chwilę nie pomyślałam o tym tam w górze.
Ps.
Pierwsze szybowce były używane (w odkrytej kabinie) bez przyrządów. Szybkość oceniano według furkotania nogawek spodni albo gwizdu wiatru na zastrzałach.
(informacja podana na stronie Aeroklubu Leszno)
:)