Erotyczny zapach Krety
Moje 'Pierwsze Razy' w Grecji
Kreta.
To jedno z moich ulubionych miejsc wakacyjnych. Ma przewagę nad innymi miejscami choćby tym, że pierwszą podróż zagraniczną odbyłam własnie tam. To dobre miejsce na rozpoczęcie odkrywania uroków Europy. Bo to i historycznie ważny teren, a i atrakcyjny niesamowicie. Urzekający są mieszkańcy. Grecy są przystojni, a Greczynki piękne. Słońca mnóstwo w ciągu roku. Plaże przyjazne. Infrastruktura nastawiona na turystę. Czego chcieć więcej? :)
Każda podróż może być ekscytująca bez względu na kierunek. Jednak jak to bywa z pierwszymi razami... Pierwsza podróż to trochę jak TEN pierwszy raz... Zwłaszcza jak się już jest dorosłym.. A ja byłam już bardzo dorosła, kiedy pierwszy raz przekraczałam granicę naszego kraju.
Od razu to też była podróż samolotem - kolejny pierwszy raz. Oczywiście, żeby nie wyjść na osobę nieobytą w świecie, nie należało pokazywać takiej zwykłej ludzkiej ekscytacji, emocji ani zbyt wyraźnie nie pokazywać zachwytu. Tak mi się wtedy wydawało... Teraz - po latach ani odrobinę nie kryje zachwytów, ekscytacji czy wzruszeń. Bo doskonale wiem, że wtedy w pełni przeżywam każdą podróż, kiedy mogę być sobą i całą sobą chłonąć wszystkie wrażenia. Słuchać, dotykać, smakować, oglądać i wąchać. Mimo, że czasem zachowuje się w sposób dość egzaltowany... No co zrobić :) Ci co mnie znają, znają też moje niektóre reakcje :)
Pierwsza podróż samolotem pozostawiła do dziś wrażenie rozgrzewania silników 'do czerwoności". To mój ulubiony moment!!! Potem z duża prędkością ruszenie po pasie startu na płycie lotniska... Wielka przyjemność dla mnie. Nie piszczę wtedy z zachwytu - może trochę ze strachu, że mogłabym narazić się na gwałtowną reakcję stewardes (jeszcze by mnie któraś chciała obezwładnić:) albo na spowodowanie paniki wśród pasażerów, którzy latać wcale nie lubią :)
Na Krecie byłam już kilkakrotnie. Pierwszy raz mając dwadzieścia kilka lat - ostatni, niedawno mając czterdzieści kilka lat. Czy Kreta się zmieniła przez te lata? Czy moje pierwsze zachwyty nadal mnie zachwycają?
Jeden z Greków podczas ostatniej podróży na Kretę pytał, czy byliśmy już u nich, kiedy powiedzieliśmy, że już kilkakrotnie. Ostatnio parę lat temu. On na to:
- Nic się nie zmieniło. U nas wciąż to samo.
:)
I to chyba w tej "mojej" Krecie najlepsze. Nie zmienia się. Nadal jest piękna, a ludzie niezwykle życzliwi i otwarci na turystów.
Tak było za pierwszym razem. Hotelik malutki, rodzinny. W miejscowości Amoudara. Świetny na wakacje rodzinne z małą wtedy jeszcze pierwszą córeczką, a ludzie w nim sympatyczni i dobrze pamiętam, że tacy "doglądający". Tak, żeby niczego nam nie zabrakło. Byle turyści byli zadowoleni. To mnie od razu 'uderzyło'. To ich życzliwe i gościnne podejście do obcych. Hotel w niewielkiej odległości od gorącego południowego morza i plaży. Przy głównej ulicy w Amoudarze mnóstwo tawern, barów, knajpek i sklepów z pamiątkami i różnościami. Dla kogoś kto w latach 90 ubiegłego wieku z ponurej jeszcze wtedy Polski, pojechał tam pierwszy raz nie pozostawało nic innego jak się zachłysnąć tym kolorowym, ciepłym i przyjaznym światem. Kelnerzy i właściciele tawern, którzy dopytują się, czy jedzenie smakuje. Zabiegają o to, żeby klient był zadowolony. Na koniec posiłku przynoszą dla dorosłych Raki czy Ouzo (miejscowe alkohole), a dla dziecka loda w gratisie. To wszystko nie mogło nie wywoływać u mnie szoku i zachwytu. Czułam się jak księżniczka, o którą wszyscy dbają. Nie byłam wtedy przyzwyczajona, że to zupełnie NORMALNE i NATURALNE zachowanie ludzi pracujących w usługach (nie tylko turystycznych).
Dla porównania z tych samych czasów przypominam sobie wyjazd na południe Polski z grupą przyjaciół. Wstąpiliśmy do sklepu w jednej z przydrożnych miejscowości. Samo nasze wejście do sklepu spotkało się z niezadowoloną miną sprzedawczyni, która musiała podnieść się z leżaczka, który miała rozłożony na zapleczu sklepu. Obserwowała nas poruszających się po sklepie, wahających się, co wybrać. Jej irytacja rosła z każdą minutą naszego pobytu w sklepie. A nasze niezdecydowanie wywoływało u niej coraz większe rozdrażnienie. W końcu nie wytrzymała i naburmuszonym, podniesionym głosem powiedziała:
- Kupuje ktoś? Bo idę leżeć!!!
Jak zatem mając takie porównanie z grecką obsługą można było pozostać obojętnym i nie zakochać się w Krecie? :)
Kreteńczycy zwłaszcza pracujący w turystyce mają w sobie taką dziecięcą ciekawość innych, ale też są niezwykle dumni z tego kim są. To bardzo dumny naród. To od nich zaczęła się historia Europy i tym się szczycą. My Polacy moglibyśmy uczyć się od nich jak być dumnym z tego, że jesteśmy Polakami.
Z tamtego pierwszego razu dobrze pamiętam zapach oleandrów. To był wyjazd na przełomie maja i czerwca. Wtedy Kreta jest najładniejsza - najbardziej zielona i kwitnąca, bo jeszcze rośliny nie są spalone letnim słońcem. Kreta ma erotyczny zapach. Jest gorący, parny, lepki, wilgotny, intensywny i słodkawy. Ten zapach zawsze mnie uderza zaraz po wylądowaniu i wyjściu z lotniska. To dla mnie znak rozpoznawczy Krety - zapach. Skoro tak pobudzający, zmysłowy zapach Greków otacza codziennie, to nie może dziwić powiedzenie: Grekom w czasie sjesty się nie przeszkadza, bo albo odpoczywają, albo uprawiają seks. W obliczu coraz niższej liczby urodzin w krajach Europy - to dość pocieszające zjawisko :)
Na Krecie możesz w zależności co lubisz: leniuchować na plaży (plaże znajdziesz tu piaszczyste), objadać się pyszną i zdrową kuchnia grecka, czy zwiedzać zabytki z początków cywilizacji europejskiej. W każdym przypadku jest duży wybór. Można oczywiście połączyć wszystkie te przyjemne sposoby spędzania czasu. Raj prawie :)
Kolejny pierwszy raz to odwiedziny w aqua parku. Można się znowu poczuć dzieckiem i oddać się szaleństwom zabawy wodnych atrakcji. Mnóstwo zjeżdżalń i basenów, czarne dziury i zjeżdżalnie typu kamikaze (dla odważnych), czy lazy river (dla totalnego lenistwa). Przy okazji spory wybór miejsc gastronomicznych. Można tu spędzić cały dzień i ani chwili się nie nudzić. Można się oddawać przyjemnościom wodnych szaleństw, a potem w chwilach odpoczynku przy posiłku, czy kawie obserwować szaleństwa innych. Piski ekscytacji dzieci i młodzieży płci obojga, ale też zabawę całych rodzin.
Pamiętam z jednego z takich wyjazdów, będąc w pobliżu zjeżdżalni Kamikaze, obserwowałam jak zjeżdżał chłopiec z tatą. Po wylądowaniu w ostrym tempie w basenie chłopiec zawołał do ojca:
- Tato - ta zjeżdżalnia zrobiła mi z kąpielówek stringi :)
Pierwszy raz na Wieczorze Greckim byłam też na Krecie. To wieczór przyjemności kulinarnych, słuchowych i wzrokowych. Zachwyciłam się różnorodnością strojów i tańców, ale do dziś tez pamiętam jedną z tańczących dziewczyn. Przepiękna dziewczyna, która w tańcu emanowała takim erotyzmem, że widzowie nie mogli oderwać od niej wzroku. Nie tylko mężczyźni, kobiety również. W tym i ja. Przyciągała wzrok jak magnes. Do tego różniła się wyglądem od reszty tancerek. Była jakby to powiedzieć - bardziej europejska. Jej sposób poruszania się był tak zmysłowy, że nikt nie pozostawał obojętny na jej urok. Mimo, że tańce były typowo ludowe, to dało się wyczuć w powietrzu atmosferę seksu. Różne rodzaje wina greckiego, które wśród widzów lało się w dużych ilościach pobudzało zmysły. Czuło się, że powietrze gęstnieje, a ludzie poddają się odurzającym, parnym zapachom.........
Porozumienie pakistańsko - polskie
Sobota, późna zima 2013 r.
Wracam po godzinie 14 po pracy do domu pieszo. Od paru dni zrezygnowałam ze środków lokomocji na rzecz aktywnego ruchu - co oznacza piesze wędrówki w kierunkach dom - praca. Tego dnia mróz był dość spory, ale za to przepięknie świeciło słońce. Śnieg leżał na chodnikach i trawnikach. Tam gdzie można było jeszcze dojrzeć jego biel, błyszczał w słońcu. Mimo to chciałam wierzyć, że wiosna już idzie wielkimi krokami. Jak się potem okazało to i owszem, doszła do nas... ale chyba "tiptopami"... bo przecież jeszcze w kwietniu był śnieg i zimno...
Byłam już w połowie drogi do domu. Przyjemny spacer w tak piękną pogodę. Ul. Garbary tuż przed Placem Bernardyńskim. Podchodzi do mnie młody mężczyzna o egzotycznej urodzie i po angielsku pyta, co oznacza napis na kartce na drzwiach pobliskiego sklepu. A tam karteczka "uwaga stopień" więc mu tłumacze. On pyta czy to na pewno nie jest - "Zaraz wracam" albo "Będę za 5 minut". Rozwiewam jego nadzieje, bo nijak nie da się z kartki 'uwaga stopień' wyczytać - 'zaraz wracam'. Posmutniał wyraźnie na twarzy, więc mimo, że miałam ochotę iść dalej, zapytałam czy czegoś potrzebuje.
On na to , że był tu 10 minut temu i kupił koperty na listy, a teraz je zapakował i chciał dokupić znaczki i wysłać je dziś.
- Musi pan iść na pocztę. Choć dziś sobota, więc pewnie tylko Poczta Główna jest otwarta o tej porze.
-A może jest gdzieś w pobliżu jakaś otwarta poczta?
- Kiedyś była przy Strzeleckiej. Teraz jej już nie ma, a nawet jakby była to jest po 14, więc na pewno byłaby zamknięta.
- To co ja mam teraz zrobić? Muszę to dziś wysłać.
- No to proszę jednak pójść na poczte przy dworcu to jedyna chyba poczta otwarta już dziś. Zresztą ona zawsze jest otwarta.
- Nie chcę iść tak daleko. Proszę mi jakoś pomóc.
Hmm... Myślę drapiąc się w głowę.. Może jeszcze u mnie na osiedlu jest dłużej czynna poczta, choć pewności nie mam. Może mi pan da te listy i je wyśle?
- Nie, nie chce robić kłopotu, Poza tym muszę je wysłać osobiście.
- Przypomniałam sobie. Na ul Kościuszki jest jeszcze jedna poczta otwarta dłużej w soboty. Może tam pan pójdzie.
- Nie wiem gdzie to.
- Tramwajem ze 3 przystanki.
- O nie. Nie mam teraz biletu na tramwaj.
Niechętnie, bo zupełnie to zmieniało mój kierunek drogi, zaproponowałam, że trochę go podprowadzę i pokaże, w którym kierunku ma iść, a potem już pójdzie sam.
Zgodził się nawet chętnie.
Już idąc razem ul. Podgórną trzeba było jakoś zagadać. Pytam zatem grzecznościowo, ale też z ciekawości:
-Skąd jestes?
- Z Pakistanu.
- Dlaczego przyjechałeś do Polski?
- Byłem już w Anglii, we Francji i Hiszpanii i przyjechałem tutaj, bo poznałem dziewczynę :)
- Dobrze Ci się tu mieszka?
- Dobrze, tylko zimy nie lubię.
:)
No nie dziwię się :)
Szliśmy dalej. Czasami używał języka polskiego, ale przede wszystkim dogadywaliśmy się po angielsku. Zadziwiająco dobrze szło mu wymawianie słowa "masakra" :) jako przerywnika.
Sumienia nie miałam zostawiać go w środku miasta więc powiedziałam, że już dojdę z nim do samej ul. Kościuszki, żeby się nie pogubił.
W połowie drogi, czyli mniej więcej po 2 km, nagle spojrzałam na niego...
Ja ubrana w zimowy ciepły płaszcz, owinięta szalem, do tego ciepłe rękawiczki. A on...... W swetrze jedynie...
- Nie jest Ci zimno??? Gdzie masz kurtkę????
- Nie zakładałem, bo przecież wyszedłem na 5 minut z mieszkania do sklepu.
- To czemu nic nie mówisz? Wracaj po kurtkę.
- A ile jeszcze drogi zostało?
- Jesteśmy mniej więcej w połowie drogi.
- To już idźmy dalej.
Wyrzuty sumienia mnie zżerały, przyspieszyłam kroku. Spojrzałam na jego ręce już zmieniające kolor z zimna i kurczowo trzymające grube listy w dużych kopertach. Żal mi go było strasznie.
Dochodziliśmy do ul. Kościuszki i upragniona poczta była w zasięgu wzroku. Ja tylko spoglądałam, czy mu już jakieś sople nie wiszą z nosa, tudzież z innych miejsc na ciele, ale jakoś dawał radę. Doszliśmy do poczty i sięgam za klamkę, a ona nie ustępuje . Drzwi zamknięte. Poczta czynna w soboty 10-15. Spoglądam na zegarek - 15:02...............................!!!!!
- No to już chodźmy na Pocztę Główną przy dworcu. To nie jest dalej niż przeszliśmy teraz.
- Skoro nie ma wyjścia to chodźmy.
Chciałam zostawić na Pakistańczyku dobre wrażenie. Pokazać, że Polacy są gościnni, życzliwi i pomocni. Nie protestowałam już nawet i po prostu szłam z nim na Pocztę Główna. Tam udało się wysłać grube koperty do adresata we Francji. Doszliśmy jeszcze do przystanku tramwajowego, bo ani on, ani ja nie mieliśmy już ochoty na żadne dalsze spacery tego dnia :) a aktywności fizycznej po przejściu połowy miasta w mrozie mi wystarczy na tydzień :)
W domu opowiedziałam o tym zdarzeniu.
M jak usłyszał opowieść o nawiązaniu przyjaźni polsko - pakistańskiej powiedział do J:
- No i zobacz. Matka pomaga terrorystom przesyłać w kopertach wąglika i wytruć pół Francji. I jeszcze wierzy, że to był dobry uczynek.
:))))
Dlaczego mężczyźni krzyczą na mój widok na rowerze?
Pierwsze takie zdarzenie miało miejsca jakiś rok temu. Jechałam jednym z najpiękniejszych parków w Poznaniu na Sołaczu. Był chłodny wiosenny poranek. Jechałam jak zwykle do biura. Trochę się spieszyłam. Choć w moim przypadku spieszyłam – nie oznacza dużej prędkości, bo powiem szczerze, że jeżdżę rowerem dość wolno, trochę jak „pańcia". Brakuje mi tylko takiego stylowego roweru (ten, który mam pożyczam notorycznie od córki, ona na szczęście jakoś nie pała do niego miłością – więc prawie jest moją własnością). Na razie jednak na stylowy rower ani nie mam pieniędzy, ani miejsca w mieszkaniu :) Wracając do tematu. Tego dnia jechałam rano parkiem i widziałam, że naprzeciwko jedzie jakiś chłopak/mężczyzna. On jechał bardzo zamyślony i ani nie zwracał uwagi na otoczenie, ani na to, czy ktoś nadjeżdża z naprzeciwka. Zauważyłam to i zjechałam trochę ze środka dróżki, żeby mu zrobić miejsce. I jak się okazało to był dobry manewr. Chłopak dopiero mijając mnie trochę wyrwał się z zamyślenia. Wystraszył się bardzo, bo jakoś nie spodziewał się nikogo na drodze. Spojrzał na mnie i ze strachu krzyknął:
O ja pier....lę.
Śmiałam się resztę drogi do biura :)
Opowiadałam to potem znajomym i najlepszym komentarzem na to było – że każdy wyraża zachwyt jak umie :)
Jesienny Poznań zza kierownicy roweru
Kolejny przypadek krzyku na mój widok wydarzył się nad Wartą. Jechałam w słoneczną, letnią sobotę do Puszczykowa, na najlepsze lody w okolicy Poznania. Odkryłam po drodze przepiękny teren nad stawami na Dębinie. Mieszkam w pobliżu, już od wielu lat, a nie wiedziałam nic o istnieniu tego zakątka. Nie wiedziałam, że tak urokliwe, zaciszne miejsce jest prawie w środku miasta. Bardzo mi się spodobało jako miejsca na spacery, jazdę rowerem, czy nawet romantyczne randki. Wracając z Puszczykowa, po zjedzeniu pysznych lodów, drogą nad Wartą mijałam sporo osób spacerujących i zadziwiająco dużo wędkarzy. Byłam zmęczona jazdą, raz nawet pomyliłam drogę w lesie i w pewnym momencie odkryłam, że rzeka płynie w odwrotną stronę niż powinna. Szybko zawróciłam na szczęście, kiedy się zorientowałam, że to nie ten kierunek, i że zamiast na Rataje dojechałabym pewnie do Rogalina :) (mimo, że nazwa też na „r', to jednak nie taki kierunek miałam zaplanowany) :)
Jadąc starałam się nie straszyć wędkarzy, ani ryb. Jednak mijając trzech przyjaciół - staruszków trzymających w ręku wędki, uśmiechnęłam się do jednego z nich. A on na to krzyknął:
- Marian, Marian! Zobacz te rowerzystkę!
Pojęcia nie mam, czy rzeczony Marian usłyszał, bo wyglądało na to, że wiek owych panów już predestynował ich do zakładania aparatów słuchowych. Zresztą można było to również wywnioskować słysząc z jaką siła kolega nawołuje Mariana. Uśmiechnęłam się tylko znowu i pojechałam dalej. Jednak usłyszałam jeszcze za plecami nadąsane słowa kolegi Mariana:
- A może by tak podziękować??
Cóż było robić - uniosłam rękę w podziękowaniu za komplement :)
Kolejny mężczyzna spotkał mnie na ul. Dąbrowskiego. To ruchliwa ulica, a ja poruszałam się chodnikiem. Jechałam powoli i zwracałam uwagę na przechodniów. Nagle jak spod ziemi, tuż obok Teatru Nowego, wyrósł mi przed rowerem pan w średnim wieku o wielkiej posturze. Wystraszyłam się. A jego to bardzo rozbawiło. Krzyknął uradowany, że zrobił mi taki kawał:
- O jasna...... blondyna.
Jego głos był donośny i w obrębie kilkunastu metrów każdy to słyszał i się odwracał w moim kierunku. Szybko starałam się oddalić od tego rosłego rozbawionego faceta. A on widząc jak jestem zawstydzona i jaki pąs mi wystąpił na policzki, jeszcze bardziej się ucieszył z dobrego dowcipu :)
Brama wejsciowa na dziedziniec Muzeum Archeologicznego
Egipski obeliks na dziedzińcu Muzeum Archeologicznego
Żeby nie było, że wzbudzam „zainteresowanie" tylko mężczyzn w średnim i starczym wieku, przytoczę jeszcze jedną opowieść z udziałem przedstawiciela płci brzydkiej. :)
Ten był zdecydowanie młodszy, bo w wieku 'na oko' lat 12. Znowu jadąc do pracy, jechałam tą sama drogą, co każdego dnia. Na Starym Mieście, na ulicy Grobla zwalniam zawsze mocno (mimo to, że moja zwyczajowa prędkość nie należy do szybkich), bo to miejsce gdzie chodnik, którym jadę jest wąski, a przechodniów sporo. Tego dnia była jeszcze dodatkowa trudność w postaci dwóch chłopców, którzy stali na środku tego wąskiego chodnika. Z tego jeden miał przy sobie wózek, prawdopodobnie ze swoim młodszym rodzeństwem w postaci małego bobasa w środku. Zwolniłam do zera, żeby nie zrobić żadnemu z chłopców jakiejkolwiek krzywdy. W tym momencie jeden z chłopców wszedł do spożywczaka, obok którego stali. A drugi zmierzył mnie wzrokiem z pełna dezaprobatą i tylko powiedział do mnie, patrząc jak powoli go próbuje ominąć:
- No co? Nie umiesz omijać?
:)
Romantyczny Poznań
Wspominam jeszcze jedno wydarzenie sprzed "paru dobrych" lat. Głównym bohaterem nie był wprawdzie rower, tylko rolki na moich nogach. Jeździliśmy wtedy z M. dość często nad Maltą na nowo zakupionych rolkach. Jemu to szło całkiem sprawnie muszę przyznać. Mnie się wydawało po paru dniach jeżdżenia, że wszystkie rozumy pojadłam i już jestem mistrzem rolkowym. Choć przy jakichś górkach, czy małych przeszkodach na asfalcie serce mi uciekało do gardła, a nogi dość pokracznie się rozjeżdżały i ze strachu robiłam wszystko, żeby takie miejsca omijać :) Jednak nie zawsze się da ominąć przeszkodę i takie było jedno z miejsc na Malcie. Był tam tzn 'śpiący policjant' dla innych żaden problem do pokonania, a dla mnie (wtedy jeszcze) straszne miejsce. Przejeżdżaliśmy tamtędy w jakąś przyjemną sobotę i M łatwo i zgrabnie pojechał dalej, a mi jak zwykle rolki trochę uciekły w dwóch różnych kierunkach. Z narażeniem życia starałam się szybko pozbierać i jechać dalej udając, że nic się nie stało. Malta to miejsce bardzo mocno uczęszczane przez spacerowiczów, rowerzystów, biegaczy czy rolkowców. Zatem i w tym miejscu mijało mnie kilka osób w tym czasie. Przejeżdżał obok starszy pan na rowerze i był świadkiem moich rozpaczliwych prób ratowania się od upadku:
- A ty dziecinko to jeszcze dużo się musisz nauczyć..- i pojechał. Zostawił mnie z mocno nadwątloną wiarą w moje boskie umiejętności rolkowe :)
Kazimierz Dolny - przyjemne dni nad Wisłą i nie tylko
Kazimierz Dolny, zamek Krzyżtopór, Chęciny i Jaskinia Raj
Dwie baby na wycieczce - jedna duża, druga mała.
W drogę do Kazimierza zabrałam moją córkę, miała wtedy może 7,8 lat. Teraz już 17. Uzbrojona byłam w świetny, pożyczony od koleżanki przewodnik Pascala - 'Polska na weekend z dzieckiem'. To fajne wydawnictwo. Można coś zwiedzić i przy okazji nie zanudzić dziecka na śmierć w czasie podróży :)
Celem głównym był Kazimierz Dolny nad Wisłą. Dla mnie legendarny. Legendą okrył go w moim umyśle pewien towarzysz podróży, którego spotykałam często w autobusie PKS do Poznania. Kiedy ja jeździłam do III liceum, a ów mężczyzna do pracy. Z jego opowieści to miejsce tak bardzo przesiąknięte bohemą artystyczną, że dla takiej młodziutkiej wtedy dziewczyny wydawało się niewiarygodne. On spędzał tam w czasach jeszcze pachnących komunizmem okres wakacyjny i myślę, że będąc już dojrzałym, żonatym "uwikłanym dniem codziennym" mężczyzną, tęsknił za tamtymi czasami wolności. Jak sądzę właśnie tak mu się ten Kazimierz kojarzył. Pachniał mu wolnością, której potem mu brakowało.
Opowiadał o tym mieście prawie z wypiekami na twarzy i z rzewną nutą tęsknoty.
Ja sobie go wyobrażałam, pod wpływem tych opowieści, jako miejsce zjazdów hipisowskich, wolnej miłości i pokoju itp :) Takie miejsce idealne dla cyganerii artystycznej - życie wolne, bez zobowiązań, swobodę twórczą, pogarda dla konwenansów, norm społecznych i materializmu.
Nie wiem czy tak było (czy może jest nawet w tej chwili) w każdym razie w głowie młodej i niewinnej dziewczyny trochę to budziło strach mimo ciekawości.
Nie skorzystałam nigdy z zaproszenia towarzysza podróży PKS- owskich. Mimo, że parę razy zapraszał. :) Na szczęście miałam, mimo młodzieńczej naiwności dużo rozsądku :)
Za to wybrałam się dużo później z młodszą córka i bardzo dobrze wspominam ten wyjazd. Dobrze, bo Kazimierz cudny i dobrze, bo świetny czas spędziłyśmy razem :)
Poznałam ją trochę bardziej. Zadziwiła mnie parokrotnie podczas tego wyjazdu, czego nie miałabym okazji poznać w innych okolicznościach.
Droga z Poznania do Kazimierza do najkrótszych nie należy, ale udało się ją przejechać w miarę bezstresowo. J. nie marudziła za dużo - "daleko jeszcze" :)- tylko chyba nawet podziwiała kraj z okna samochodu jak ja :) dojechałyśmy po południu do hotelu i zaraz po zakwaterowaniu poszłyśmy na pierwszy popołudniowy spacer po mieście. I na pierwsze ciasteczkowe koguty - znak rozpoznawczy Kazimierza. Pyszne i bardzo sycące. :) Trochę smakiem przypominające chałkę.
Ogromny kogut - symbol kazimierskich ciasteczkowych kogutów
No i wspomnienia mi narobiły apetytu - będę musiała się wybrać na koguty kazimierskie jeszcze raz... :)
Ja się zachwycałam, ale musiałam tez myśleć o tym, żeby dziecko nie nudziło się podczas "normalnego" zwiedzania. Tak o to zabiegałam, że nie zauważyłam nawet, że to ona mnie zachęca do zwiedzania i ona mnie motywuje, żeby jeszcze zobaczyć to, czy tamto :)
Okazało się już od początku , że jest świetną dla mnie towarzyszką podróży :)
Manierystyczne kamienice Przybyłów na Rynku
Będąc w Kazimierzu należy oczywiście powdychać zapachy Lubelszczyzny, pooglądać manierystyczne i barokowe kamienice przy Rynku. Obejrzeć drewniany budynek żydowskich jatek na Małym Rynku. Do tego wejść na Wzgórze Trzech Krzyży, zwiedzić ruiny Zamku Kazimierskiego, Obejrzeć spichlerze nad Wisłą. Do tego warto pojechać bryczką na wycieczkę do jednego z wąwozów lessowych. Można także pospacerować bulwarem nad Wisłą i popłynąć statkiem po Wiśle oglądając z rzeki Zamek w Janowcu lub wybrać się na zwiedzanie tego bastejowego zamku.
Jedna z wież na zamku - nazywa się Wieżą Franciszki - od Franciszki Krasińskiej, która w tej wieży miała potajemnie umawiać się na schadzki z królewiczem Karolem synem Augusta Mocnego.
Istnieje też legenda o Białej Damie związana z zamkiem. To duch Heleny Lubomirskiej, która popełniła samobójstwo po tym jak rodzice chcieli jej zabronić miłości do służącego swojego ojca i zamknęli ją w wieży zamkowej.
Kościół Farny w Kazimierzu
Kultowa postać psa Werniksa na Rynku, przywódcy kazimierskich kundli, został przygarnięty przez jednego z malarzy i wyjechał z nim do Gdańska, powrócił do Kazimierza jeszcze tylko raz, żeby zapozować rzeźbiarzowi.
Przeurocza rzeźba Baby Jagi na Rynku. Prosiłam J. żeby wrzuciła grosik na szczęście w jej biust, bo jakoś bałam się pożaracia palców przez monstrualny biust :)
Czyżby uderzające podobieństwo?:)
Rejs statkiem po Wiśle
Wdrapałyśmy się z J na Wzgórze Trzech Krzyży rano, a widok na Kazimierz z tego miejsca jest najładniejszy. Pięknie widać zakole Wisły i całe miasto z Rynkiem na czele. Krzyże postawione zostały w 1708 r. żeby upamiętnić ofiary cholery na tych terenach w tamtych latach. Ze wzgórza ruszyłyśmy w drogę do ruin Zamku. Z centrum do Zamku w normalnych warunkach można przejść w 5-10 minut. Tego dnia jednak droga pokryta jakimś rodzajem gliny po nocnym deszczu rozmiękła i już po kilkudziesięciu metrach miałam na butach przyklejoną warstwę tej gliny. Waga moich butów zaczynała się drastycznie zwiększać, a warstwa gliny robiła się coraz grubsza. W połowie drogi do zamku było stanowisko "poboru opłat", które obsługiwał sympatyczny pan w słusznym wieku. Przyglądał się nam z lekkim uśmiechem, kiedy uciemiężone ciężarem butów próbowałyśmy się dostać do niego. Kiedy doszłyśmy w jego pobliże, mój oddech wskazywał raczej na przebiegnięcie maratonu, niż przejście tego kawałka drogi ze Wzgórza do Zamku.
Zanim wyharczałam, że poproszę bilety już miał pełen uśmiech na twarzy i miałam wrażenie, że chciał tylko powiedzieć, że kondycji to nie mamy żadnej :) Powstrzymał się jednak od takiego komentarza. A ja pokazałam mu moje buty 'na koturnach' z mokrej gliny :)
Zapytał:
- Skąd jesteście?
J. od razu powiedziała, że z Poznania. On na to drapiąc się po głowie:
-Poznań, Poznań.... aaaaa - to jest to miasto niedaleko Kościana :)
Uśmieliśmy się w dwójkę do rozpuku. Tylko J. patrzyła na nas podejrzanym wzrokiem nie rozumiejąc żartu (bo wtedy jeszcze nie kojarzyła gdzie leży Kościan - dla wyjaśnienia- to miasto w Wielkopolsce ok 50 km od Poznania)
Skąd Pan wie gdzie jest Kościan?
Mam tam siostrę i czasem do niej przyjeżdżam - odpowiedział i już nić sympatii miedzy nami została nawiązana.
Wzgórze Trzech Krzyży
Widok na miasto ze Wzgórza Trzech Krzyży
Widok na kościół Farny ze Wzgórza
Pierwotny zamek zbudował Władysław Łokietek. Po nim została samotna baszta. Właściwy Zamek wzniósł Kazimierz Wielki.
Ponoć z Zamkiem w Janowcu i Bochotnicy łączą zamek kazimierski podziemne korytarze. Do Bochotnicy miał tymi tunelami potajemnie przechodzić król Kazimierz Wielki, bo zakochany był na zabój w mieszkającej tam pięknej Czarnowłosej Żydówce Esterce. Ów zamek w Bochotnicy król zbudował własnie dla niej. Tam powiła mu dwóch synów Niemira i Pełkę. Według legendy Esterka była córką ubogiego żydowskiego krawca. Sama Esterka wyhaftowała Parochet - złocistą zasłonę wiszącą w synagodze przez setki lat. Haftowała go tęskniąc za królem, który wyjeżdżał często z Kazimierza do Krakowa lub na wyprawy wojenne.
Ruiny Zamku w Kazimierzu
Baszta - pozostałość po pierwotnym zamku zbudowanym przez Władysława Łokietka
Jeden ze Spichelrzy nad Wisłą
Cmentarz Żydowski w Kazimierzu
Ducha Esterki i Kazimierza nie spotkałam w ruinach niestety, ale jakoś tak tknęło mnie, że coś tu w okolicach dużo tej "zakazanej miłości". Może jest w okolicach jakaś specyficzna atmosfera służąca takiej miłości. Może to zostało do naszych czasów. I być może i mój towarzysz pekaesowskich podróży do Poznania zaznał tu takiej miłości i stąd u niego taki sentyment do Kazimierza.
Jestem typową babą zatem wszelkie wzmianki o miłości - zakazanej czy nie, zawsze wzbudzają u mnie pewne emocje i wzruszenia. Tak więc i Kazimierz będzie mi się kojarzył zawsze dobrze. :)
Wracając do Wielkopolski miałam w planach zajrzeć do Zamku Krzyżtopór (dawniej Krzysztopór) w Ujeździe, zahaczyć o ruiny zamku Chęciny i dotrzeć do Jaskini Raj. Krzyżtopór był mi znany z lektury i wykładów z Historii Kultury i Sztuki na uczelni. To były wykłady, które większość studentów mojej grupy lubiła najbardziej. Myślę, że nie tylko tematyka wykładów miała znaczenie - jako, że niezwykle interesująca, ale też sposób przekazywania wiedzy przez wykładowczynię. Oprócz tego myślę, że osoba wykładowczyni miała największe znaczenie. Określiłabym ją kobietą z klasą w średnim (wtedy tak mi się wydawało) wieku. Potrafiła niezwykle ciekawie z pasją opowiadać o architekturze i sztuce, a do tego miała coś w swojej osobowości ujmującego. Nie spoufalała się ze studentami, ani nie wykazywała żadnych głębszych zażyłości, a mimo to przyciągała do siebie wszystkich. Oprócz szerokiej wiedzy na te tematy była też mimo dystansu bardzo magnetyczną osobą.
Ona opowiadała o tym jaka to za zadziwiająca budowla.
Brama wjazdowa do zamku Krzyżtopór
Ruiny Zamku Krzyżtopór
Historia powstania pałacu i jego świetności pozostaje wciąż nie do końca poznana. W związku z tym narosło wokół niego mnóstwo legend. Jedną z nich jest opowieść o zastosowaniu w zamku symboliki liczb nawiązującej do kalendarza: okien miał tyle, ile dni w roku, pokoi tyle, ile tygodni; sal wielkich tyle, ile miesięcy, a cztery narożne jego baszty odpowiadały liczbie kwartałów. Nie ma zachowanych planów budowy, co uniemożliwia dziś faktyczne odtworzenie wizerunku zamku z połowy XVII wieku. Ma obecnie status trwałej ruiny. W dawnej klasyfikacji zabytków był zaliczony do klasy zerowej.
Zamek Krzyżtopór jest markowym produktem województwa świętokrzyskiego i obecnie są plany na zabezpieczenie i powolna odbudowę zamku. Wprawdzie koszty oszacowano na 200 mln zł (a tyle rocznie dochodów ma całe województwo świętokrzyskie) zatem odbudowa na razie nie jest w stanie tej bariery finansowej pokonać. Wielokrotnie już były próby odbudowy twierdzy, niestety wciąż największą przeszkodą są finanse.
Nazwa ewoluowała. Krzyż był symbolem wiary i polityki wojewody, topór herbem Ossolińskich właścicieli zamku. Oba te symbole są umieszczone na bramie wjazdowej do pałacu. Sam budowniczy nazywał pałac mianem Krzysztofory, co najprawdopodobniej wywodzi się od źródłosłowu jego imienia (gr. Christophoros – zob. Krzysztof). Klucz ziemski Iwaniska, w którym leżała miejscowość Ujazd, nabyty został przez Ossolińskich od Ligęzów na początku XVII wieku.
Potem było jeszcze Opatów ze zwiedzaniem podziemi miasta - to system dawnych piwnic kupieckich wydrążonych w warstwie lessowej.
Po tej wizycie pojechałyśmy jeszcze do Chęcin i tam w ruinach zamku dałyśmy się dobrowolnie, a nawet gorzej.. - dopłacając- zakuć w dyby.... Dopłacając, bo dzięki temu miałyśmy możliwość zrobienia sobie 'pamiątkowego' zdjęcia w dybach... :))) J. ze swoimi drobniutkimi i szczupłymi rączkami nie miała problemu, żeby się uwolnić z tej pułapki, do tego wtedy jeszcze malutka ledwo sięgała głową do odpowiedniej dziury :) Oprócz tego nie mogłyśmy się oprzeć i przymierzałyśmy zbroję rycerską.
Zamek Chęciny
Jak to jest dobrowolnie dać się zakuć w dyby :)
Przymiarka zbroi rycerskiej
Na koniec Jaskinia Raj, gdzie nas spotkała niespodzianka w postaci ciemności egipskich :) w połowie zwiedzania światło w jaskini zgasło. Turyści stalio trochę zagubieni, bo ciemności były takie, że oko wykol. Nic nie dało sie dojrzeć. Przewodniczka zostawiła całą grupę turystów samą i poszła po omacku na poszukiwanie prądu. Wróciła po jakimś czasie z... latarką. Myśleliśmy, że w ten sposób zwiedzimy resztę tej niesamowitej jaskini, ale na szczęście, po kolejnych kilku minutach prąd włączono. :) obejrzałyśmy te wszystkie wytwory natury w postaci nacieków stalaktytowych, stalagnitowych i podziemnych jezior. Z pełnym zachwytem można potwierdzić, że nazwa jest jak najbardziej zasłużona!
Deszcz w słonecznej Barcelonie, czyli zmokła kura spełnia marzenia
Marzyłam o niej 20 lat (może nawet trochę więcej, ale nie ma co dokładnie mi tego wyliczać) :)... Od momentu, wykładu na studiach. Pani profesor Walentyna D. pokazała zdjęcia z Barcelony. Najpierw obejrzałam zaskakującą symetrię ulic, którą ktoś przeciął jak gdyby w poprzek. Zakłócił naturalny bieg ulic budując nową wielką arterię. To tak jakby pudełeczka poukładane bardzo geometrycznie i symetrycznie nagle przeciąć na skos. To było pierwsze zdjęcia jakie w życiu zobaczyłam obrazujące Barcelonę.
Potem pani profesor zaczęła opowiadać o secesji. A od secesji do Gaudiego to już jeden krok.. No i się zaczęło.... zdjęcie jego Sagrady Familii, właśc. Temple Expiatori de la Sagrada Familia - czyli Świątynia Pokutna Świętej Rodziny - zafascynowało mnie totalnie. Do tamtej chwili nie wyobrażałam sobie, że ktoś może tak się wzorować na przyrodzie i tak bardzo dobrze wykorzystać ją w architekturze. Oniemiałam zupełnie. Zachwyciłam się. Potem przez lata czytałam jakieś biografie, oglądałam albumy, opracowania dotyczące Antonio Gaudiego. Wciąż i niezmiennie mnie fascynował.
I tak sobie marzyłam o tej Barcelonie, zazdrościłam każdemu kto już tam był i marzyłam dalej. Jedni mówili, że piękna inni, że kicz. Jednym przypadła do gustu, inni mówili - miasto jak miasto. A Gaudi - jak to Gaudi.
I wciąż jakoś tak przechodziła bokiem ta Barcelona obok mnie.. Albo jakoś się nie składało, albo inne były plany, albo gdzieś tam po prostu miała być marzeniem. I może jakoś nawet się z tym pogodziłam w sercu, że wciąż tylko o niej marzę.
Aż przyszedł kwiecień i nagle się okazało, że lecę do Barcelony!!!! Pierwsza myśl - 'boże, co teraz będzie?' Spełnianie marzeń ma w sobie pierwiastek nieszczęścia przecież, bo się spełniło i już nie będzie o czym marzyć, a do tego jak to będzie.. tak na żywo 'spotkać się' z Gaudim? A jak mi się nie spodoba? Jeżeli to naprawdę jest kicz? Co ja wtedy zrobię? Na marne pójdą 20 lat marzeń.... Zatem lot był okupiony niepokojem.
Wylatywałam z Poznania, gdzie pogoda była ładna, jak na te porę roku.
Z prognoz wynikało, że w słonecznej Barcelonie słońca nie ma być, a nawet mogą być ołowiane chmury. Ale przecież takie rzeczy mi nie straszne :)
Po wylądowaniu okazało się, że chmury rzeczywiście są i nawet nieźle deszcz zacina. Dobry humor mnie nie opuszczał, przecież zanim dojadę z lotniska do hotelu, to na pewno przestanie padać :)
Dojechałam do centrum. A tam nie dość, że nie przestało padać to lało coraz bardziej. zanim ze stacji metra doszłam do hotelu, a odległość nie była wcale duża. Taki spacerek na 10 minut najwyżej - to wyglądałam jak kompletnie zmokła kura.W parasol się nie zaopatrzyłam, bo kto bierze do słonecznej Barcelony parasol? :) Głupio mi nawet było wejść do hotelu, bo to ani zaprezentować się nie da jakoś po ludzku, a do tego jeszcze przecież zostawię wszędzie kałuże wody po sobie :)
Nie było co myśleć i zwlekać, bo w sumie to lepiej już było pozbyć się całkiem przemoczonych ciuchów, żeby nie dopadła mnie jakaś grypa albo coś gorszego. Bo przeleżeć 3 dni w łóżku w wymarzonej Barcelonie to nie byłoby spełnienie marzeń :)
Podchodząc do recepcjonisty musiałam stanowić obraz nędzy i rozpaczy. Jego wzrok był pełen litości. Podałam mu numer rezerwacji. On jeszcze raz spojrzał na mnie - woda spływała mi z włosów po twarzy. Co tu dużo mówić wyglądałam jak nieszczęście - ot taka zmokła kura w Barcelonie :). Recepcjonista sprawdzał rezerwację hotelu, szperał w komputerze i spoglądał na mnie. Aż w końcu mówi:
- Oczywiście rezerwacja się zgadza, ma pani pokój standard. Ale ja umieszczę panią w pokoju suit.
Ja najpierw spojrzałam na niego nie do końca 'zajarzyłam' co ma na myśli. On zapytał:
- Czy może być? - z figlarnym uśmiechem. Dopiero po chwili dotarło do mnie, więc szczerząc zęby odpowiedziałam ochoczo, że oczywiście :) pobiegłam potem szybko zobaczyć ten specjalny pokój - był śliczny, przestronny i świetnie wyposażony :)
Jak widać mój "pożalsięboże" wygląd przydał się na coś :)
Choć potem pół nocy nie spałam, bo przecież nie spytałam czy zmiana pokoju na lepszy nie będzie przypadkiem skutkowała dodatkową niebotyczną dopłata do luksusu. Na szczęście rano okazało się, że to prezent jest jednak :)
Już późnym popołudniem po wysuszeniu się, postanowiłam pierwszy raz rzucić okiem na Sagradę Familię. Choć prawdziwe oglądanie planowałam na następny dzień, ale byłam tak blisko, że grzechem by było nie skorzystać z okazji. Idąc ulicami czułam, że miasto mnie "wciąga". Czułam, że oddycham wprawdzie swobodnie, ale jakby innym powietrzem. I że to powietrze zaczyna mi wyjątkowo służyć, ale też czułam, że napięcie rośnie we mnie, im bardziej się zbliżam do Sagrady. Tak bardzo się boję rozczarowania. Trochę jakby ostrożnie stawiam kroki... Aż wreszcie jest, ukazał się między kamienicami jej kawałek... jakbym przestała oddychać. w końcu podeszłam i całe powietrze i napięcie ze mnie zeszło. Ona jest piękna. Skomplikowana, szczegółowa i piękna.
- Boże, dzięki, że tu jestem. :)
Obeszłam ją tylko dookoła. "Tylko" obeszłam. Obchodziłam w półmroku. Próbowałam wypatrzeć ile się tylko da szczegółów. Oczywiście , że stoją obok dźwigi i rusztowania, bo przecież każdy fragment i detal jest inny i każdy jest osobno rzeźbiony. Oczywiście, że budowa wciąż trwa. Od 1882r. Najpierw projekt robił kto inny, a po roku Gaudi został jej architektem i nie przerwanie, aż do swojej śmierci wciąż zmieniał i poprawiał projekt. Niedawno podano, że budowa ma się zakończyć za ok 16 lat.... Po wszelkich zawirowaniach, zmianach decyzji co do dalszej budowy i zaprzestania, albo kontynuacji - to świetna wiadomość!!! Wprawdzie w założeniu kościół miał być większy, wyższy i jeszcze bardziej okazały, ale władze Barcelony i inwestorzy jednak, nie zdecydowali się na to.
To symbol miasta.
Bazylika zachwyciła mnie. Oczarowała. Wracałam potem do hotelu niespiesznym krokiem. Taka właśnie zachwycona. Nie straszny mi był deszcz, który znowu zaczął padać. Tylko towarzyszyła mi radość. Od rana miałam zamiar "zbiec" całe miasto w poszukiwaniu Gaudiego na ulicach. No i oczywiście już normalnie w świetle dziennym obejrzeć bazylikę i może też wejść do środka.
Miałam mimo ekscytacji zamiar wyspać się dobrze, żeby mieć siły na zwiedzanie Barcelony dnia następnego.
Rano pierwsze kroki skierowałam do Sagrady. Nie spodziewałam się, aż takich tłumów w kolejce po bilety, żeby wejść do środka. Postanowiłam na początek znowu ją obejść z zewnątrz i potem podjąć decyzję, czy wchodzę (najpierw stojąc 2 godziny w kolejce) czy odpuszczam wnętrze. Oglądałam, robiłam zdjęcia, przyglądałam się temu cudowi architektury secesyjnej. Jej bogactwo mnie i onieśmielało i oczarowywało. Antonio Gaudi mimo różnych o nim opinii mnie urzekł i magnetycznie do siebie przyciągał.
Spacerowałam wśród tłumów turystów. Robiłam zdjęcia. Zadzierałam głowę i wypatrywałam coraz to nowych ciekawych szczegółów architektonicznych. W pewnej chwili usłyszałam język rosyjski. Jakiś przewodnik opowiadał o bazylice, jej historii i twórcy. Nie było by w tym nic dziwnego, bo przecież turystów tam się przemieszcza tysiące dzienne. I indywidualnych i grupowych. Spojrzałam w kierunku tej grupy, bo bardzo lubię brzmienie języka rosyjskiego. I nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Stałam i jeszcze dłuższą chwile się przyglądałam, aż sobie uświadomiłam, że patrzę się "jak sroka w gnat". Odwróciłam wzrok, ale nadal byłam pod wrażeniem i chciałam sprawdzić czy mnie oczy nie mylą. Spojrzałam jeszcze raz. A tam przed pokaźna grupą rosyjskich turystów stał rosły czarnoskóry mężczyzna. Jego cera była naprawdę bardzo ciemna. No jakby tu powiedzieć - murzyn w całej krasie!!! Mówił czystą przepiękną ruszczyzną. Nie mogłam od niego oderwać wzroku. Zresztą rosyjscy turyści też. Po chwili sobie uświadomiłam, że stoję i uśmiech mi nie schodzi z ust. No i po prostu, zwyczajnie GAPIĘ się :)
No wprost - "Amerykancki Szpion" z dowcipu. Znasz ten dowcip?
Idzie on tak:
Wywiad amerykański wybrał najlepszego swojego człowieka, najlepszego szpiega do grupy operacyjnej działającej w Rosji. John uczył się języka (mówił jak prawdziwy Rosjanin), nauczył się ze szczegółami historii i tradycji rosyjskiej. Nawet - choć to mu przyszło najtrudniej nauczył się tak samo dużo pić wódki. Kiedy już był zupełnie gotowy Amerykanie zrzucili go do jednej z podmoskiewskich wiosek. Tam jak tylko się pojawił postanowił się wtopić w otoczenie i zacząć swoją działalność dywersyjną. Nawet zaprzyjaźnił się odrobinę z tamtejszą wioskową ludnością. Jednak dzieci, które go spotykały na ulicy, wciąż krzyczały za nim - Amerykancki Szpion. Wypił już morze wódki z autochtonami, a oni wciąż nie uznali go za swojego. Czuł się przegrany, a miał niedługo złożyć raport swojemu przełożonemu w Waszyngtonie. Postanowił zatem się dowiedzieć gdzie popełnia błąd i jakim cudem oni go rozpoznali. Zapytał swoja zaprzyjaźnioną staruszeczkę:
-Jak to jest? Mówię tak jak wy, akcent mam idealny, zachowuję się tak jak wy, znam waszą historię lepiej niż niejeden z was. Nawet pije wódkę w takich ilościach jak wy. Skąd wiecie, że nie jestem wasz?
Na to jego gospodyni mówi:
- To prawda, mówisz jak prawdziwy Rosjanin, zachowujesz się jak prawdziwy Rosjanin, nawet pijesz jak prawdziwy Rosjanin. Tylko u nas Ciornych - niet.
:D
Tak to właśnie wyglądało, przed Sagradą. Wypisz, wymaluj - Amerykancki Szpion oprowadzał wycieczkę Rosjan po Bazylice :)
Postanowiłam, że nie będę stała w kolejce po bilety. Poszłam dalej "w miasto" i tam starałam się znaleźć jak najwięcej architektury, którą zaprojektował Gaudi. A jest tego trochę i od razu widać, co jest jego dziełem.
Miasto oprócz tego bardzo mi się spodobało, jest takie spójne. Ma zachowany swój charakter i jest bardzo zadbane. Jest piękna wizytówką Katalonii. Tętni życiem. Trochę się czułam festiwalowo w nim. Różnorodność ludzi, młodych, dojrzałych i starszych. Chodziłam i wdychałam zapachy tego miasta, podpatrywałam i zgadywałam, którzy z mijanych ludzi są turystami, a którzy to mieszkańcy.
Przechadzałam się po Placu Katalońskim. Gdzie tysiące gołębi ma swój raj wśród turystów, którzy je karmią. Obejrzałam gotycką dzielnicę Barii Gotic. Posiedziałam w pobliżu fontanny Kaskada w Parku Cytadela, oraz przemknęłam obok Łuku Triumfalnego.
Udało mi się sfotografować Casa Mila, choć tu niestety zrezygnowałam z wejścia do środka znowu ze względu na kolejki. Żaden balkon w tej willi się nie powtarza, kazdy jest inny.
.
Obejrzałam tez Casa Batllo, w której nie ma kątów prostych wewnątrz. Niestety bilet za 20 euro mnie odstraszył, czego żałuje do teraz :(. A kiedy doszłam do tej willi to próbowałam zrobić jakieś "super - odlotowe" zdjęcia. Bo przecież obiekt jest 'super- odlotowy' . No i był kłopot bo drzewa zasłaniały widok na fasadę. Powiedziałam sobie - ktoś chyba powinien wyciąć te drzewa, żeby dało się robić zdjęcia, ale oczywiście po chwili zganiłam się za takie myśli :) , dalej próbując znaleźć odpowiednie miejsce do dobrego zdjęcia. Sporo osób próbowało robić to samo. W pewnym momencie usłyszałam język polski. Młody chłopak z aparatem w ręku mówił do dziewczyny, która była z nim:
- K....wa, powinni wyciąć te cholerna drzewa. Jak ja mam zrobić tu zdjęcia..... :D
Ciekawe czy byli z Poznania jak ja. Poznaniacy kochają narzekać :) nawet w tak pięknych okolicznościach przyrody :)
Zajrzałam też na uliczki, po których przechodził Daniel Sempere z powieści "Cień Wiatru" Zafona. Jakbym czuła już nawet, że uda mi się odnaleźć Cmentarz Zapomnianych Książek i może nawet ja wybrałabym jakąś książkę swojego życia :) Gdzieś będąc na La Rambli (głównym deptaku Barcelony) czułam duch Daniela przemykający obok w tłumie. W każdym razie, chciałam czuć :) Tak trochę magicznie i nastoletnio :)
Barcelona to oczywiście nie tylko secesja i Gaudi, to również renesans czy gotyk nawet. To gwar i radość młodości, ale też spokój i dostojność dojrzałości. To gwarne dziecięco parki i hałaśliwe młodzieńczo place, ale też zaciszne wąskie uliczki. Każdy może znaleźć coś dla siebie. Myślę, że w Barcelonie można się zakochać. Chodząc po jej ulicach przyszła mi myśl do głowy, że mogłabym się tu odnaleźć. To mogłoby być też moje miasto.
Po południu, po "wielkim bieganiu" po mieście, postanowiłam w drodze powrotnej do hotelu sprawdzić, czy nadal po bilety do wnętrza Sagrady Familii jest tak wielka kolejka. Okazało się, że tym razem jest tylko na jakieś pół godziny (w porywach do godziny) stania. Oczywiście się w niej ustawiłam, uiściłam opłatę i weszłam.... A w środku spędziłam bardzo dużo czasu, siedząc, przechadzając się, i oczywiście robiąc zdjęcia. Lubie takie zacisze świątyń, mimo mnogości turystów. Przyjemne jest to, że każdy stara się zachowywać cicho i zachowuje szacunek dla miejsca. Bez względu na wyznanie czy światopogląd. Choć do modlitwy to pewnie wybrałabym inne miejsce, niż tak tłumnie odwiedzaną bazylikę, ale mimo to mogłam sobie w spokoju pokontemplować. Zastanawiałam się, czy to wnętrze "pasuje mi" do zewnętrza. Zastanawiałam się, czy Katalończycy lubią tu przychodzić na mszę
.
Wychodząc z wnętrza spotkałam młoda angielską turystkę, która mówiła, że dziś właśnie przyjechała z Madrytu zwiedzać Barcelonę. Przekonała mnie jeszcze do "handlu wymiennego" Ja zrobię zdjęcie jej na tle Sagrady a potem ona mi. Swoim sposobem starałam się ich zrobić kilka, żeby potem mogła na spokojnie wybrać jakieś jedno - takie nadające się na 'wrzucenie na facebooka' :) i strzelam te fotki, aż ona krzyczy w moją stronę;
-Stop.
Trochę się wystraszyłam, że coś źle robię. A ona zaczęła szperać w torebce, aż znalazła okulary przeciwsłoneczne (słońca nie było widać przez ciemne, prawie ołowiane chmury) i z triumfującym uśmiechem powiedziała zakładając okulary:
- Mam za mało makeupu. Teraz możesz robić. :)
Pomyślałam tylko, że już ją lubię :)
Kolejnego dnia już na spokojnie mogłam się przechadzać ulicami miasta. Już bez takiej zachłanności, oglądać te wszystkie miejsca. I skupiłam się bardziej na przyjemnościach kulinarnych. Nie od dziś się mówi, że kuchnia katalońska jest pyszna. Potwierdzam - jest!! Warto oprócz owoców morza, warzyw i grzybów, spróbować tamtejszych wędlin. Warto się delektować :) Oprócz strawy dla ciała zadbałam tez o duszę.:) Dotarłam też do Muzeum Picassa. Tu tez trzeba pamiętać o kolejkach po bilety. Jednak obcowanie ze sztuką warte jest tych wszystkich kolejek i niedogodności.
Moją podróż zakończyłam spacerem w Parku Guel, gdzie Gaudi stworzył bajkowe miejsce obok swojego "domku z piernika". Miejsce dobre na odpoczynek, trochę magiczne
.
Nie obejrzałam największego w Europie stadionu Camp Nou (czego żaden znajomy kibic nie może zrozumieć i nie może mi wybaczyć) :). Nie wjechałam kolejką na wzgórze Montjiuc. Nie obejrzałam wieczorem pokazów Fontanny Magicznej (Tańczącej Fontanny). Aż wstyd się do tego wszystkiego przyznać :) ale to może oznaczać tylko jedno - muszę tam jeszcze pojechać i oby nie tylko raz :)