Romul.pl

Biuro Podróży Poznań

 

Lubisz mój blog? Podobał Ci się ten wpis?
Odsłuchaj więc proszę i dodaj do playlisty tę muzykę:

Muchos_Cojones_-_Olśnienie.png

Jeden dzień na Podlasiu

Piękny dzień na Podlasiu

To trochę taki wyjazd, żeby poczuć się bliżej miejsc, gdzie urodzili się moi rodzice. Dziś już nie żyją i tym bardziej chciałabym kiedyś pojechać w miejsca, które są związane z ich korzeniami. Nie była to niestety wyprawa na Białoruś - tam obecnie są miejscowości, w których urodzili się moi rodzice (kiedyś to była jeszcze Litwa) - ale wyprawa na wschodnie tereny Polski. Trochę oczywiście z biciem serca jechałam i oczekiwałam wzruszeń i jakby poszukiwania miejsc, które choć trochę są podobne do tych, za którymi tęsknił mój tata. Poszukiwanie miejsc, które wspominała mama.

Wiem , że to jeszcze nie to, że nie ma to jeszcze nic wspólnego z tamtymi miejscami, z tymi miejscowościami, ale bardzo chciałam tam pojechać.

Mój tata urodził się w 1912 roku. Dla niektórych to data prehistoryczna zupełnie. w zeszłym roku minęło od tej daty 100 lat. Pamiętał II Wojnę Światową. Nie bardzo lubił o tym opowiadać, ale parę opowieści wciąż mam w głowie.

Moja mama urodziła się w 1932 roku, czyli 20 lat później niż tata. Na Litwie w sumie mieszkali niedaleko siebie, ale poznali się dopiero w Polsce. Mama była córką znajomego kolegi taty. Zostali repatriowani bardzo późno, bo 1956 r.

Z ich ślubem związana jest dość romantyczna historia. Tata mieszkał pod Poznaniem z dwoma siostrami i mama (czyli moją babcią) i tu próbowali jakoś sobie ułożyć życie w Polsce. Kiedyś wyjechał z domu do kolegi jakieś 70 km od domu. Nie było go około miesiąca. Wrócił do domu i oświadczył, że się ożenił. Moje ciotki i babcia były zaszokowane. Jedna tylko usilnie się dopytywała jakie ma oczy żona brata :) no i mój tata jak prawdziwy mężczyzna miał lekki kłopot, żeby dokładnie odpowiedzieć :)

A oczy mojej mamy były szare. Prawie zawsze błyszczały uśmiechem, tylko czasem zakradał się tam potworny smutek, na szczęście tylko czasem....

Po jakimś czasie przywiózł do domu swoją młodziutką żonę. On miał wtedy 46, a mama 26 lat. Moja babcia Adela polubiła od razu swoją młodą synową i od razu zaczęła ja nazywać 'Monia". czemu dość ostentacyjnie dziwiły się sąsiadki na wsi, bo która teściowa lubi synową??? ;)

Do tej pory mówiąc, wspominając mamę mówimy z rodzeństwem też o niej Monia.

Dziwne są czasem koleje losu :)

Rodzice przeżyli ze sobą 41 lat. Czasem pięknych, czasem trudnych, dość biednych, ale zawsze czułam, że mimo lepszych, czy gorszych dni jest między nimi miłość.

Wybrałam się zatem na wschód Polski.

Choć kiedyś mam wielką nadzieję , że i na Białoruś trafię i odnajdę to drzewo, które rosło obok domu mojego taty. I że odnajdę miejscowość, w której urodziła się moje mama.

 

Sobótka, Bohoniki, Supraśl, Kruszyniany, Hajnówka, Grabarka, Drohiczyn

Wschód 036ia

Cerkwie, synagogi, meczety. Różne wyznania i różne kultury współżyją obok siebie. Miejsca, gdzie ludzie mówią z akcentem z jakim mówiła moja mama. Gdzie nawet niektóre słowa brzmiały zupełnie jak u mnie w domu, a nikt inny tak nie mówi w mojej okolicy. Przecudne krajobrazy, widoki które relaksują od samego tylko patrzenia. I gdzie ludzie uśmiechają się więcej i bardzo są gościnni i życzliwi. Taka staropolska gościnność w innych regionach Polski już ginie, a tu nadal jest naturalna i powszechna.

Jedyne w Polsce miejsce, gdzie uczy się w Policealnym Studium Pisania Ikon w Bielsku Podlaskim. Grabarka, miejsce kultu wyznania prawosławnego. Kruszyniany i Bohoniki - dwa meczety, które przyciągają turystów spragnionych poznania innych religii. Cmentarze żydowskie, miejsca pamięci i cudownych objawień. A to wszystko wśród przepięknej przyrody, bujnej roślinności, rzek, kanałów, lasów i puszcz.


z3731328QKapliczka-poswiecona-pamieci-11-maturzystow--ktorzyiJadąc z okolic Wyszkowa, (spędziłam tu noc, po dość późnym, spontanicznym wyjeździe z Poznania) drogą w kierunku Białegostoku, w okolicach Jeżewa mój wzrok od razu przyciągnęła figura Chrystusa. W środku pola. Jest pełnia wiosny, pola są albo zielone od dorodnego zboża, albo kwieciście żółte dzięki rzepakowi. Pola i ich kolory symbolizują świeżość, dobrobyt, budzące się życie, a tu oddalona trochę od drogi rzeźba, w której widać cierpienie i ból, co rzuca się w oczy od razu. Mijając ją nie wiedziałam, dlaczego ktoś w środku pola postawił taką rzeźbę. Ten obraz chwycił mnie za serce... Po powrocie do domu wyczytałam, że to pomnik upamiętniający tragiczną śmierć licealistów, którzy jechali na pielgrzymkę do Częstochowy....... Kaplica przydrożnej pamięci......

Wschód 090aiWschód 081aiTrafiłam potem do Świętej Wody z jej źródełkiem o uzdrawiającym działaniu.. Wierzyć czy nie wierzyć w uzdrawiającą moc wody? Zastanawiałam się czy coś w sobie mogę uzdrowić, co by wybrać do sprawdzenia działania cudownej wody. W każdym razie, żeby zostać jak najdłużej zostać zdrowa na umyśle, przemyłam sobie czoło ta wodą ze źródełka. Może to pomoże :)

Wschód 078ai

Potem szybko, szybko, bo przecież mam tylko jeden dzień, a chce obejrzeć jak najwięcej - jadę do Sokółki. To już tylko 17 km od granicy z Białorusią, czyli już prawie jestem tam :)Wschód 210aW Sokółce niezwykle malownicza cerkiew i Muzeum Społeczne z przesympatycznym kustoszem. Warto zajrzeć :) Pytał skąd jestem i dlaczego tu przyjechałam, opowiedziałam mu, że chciałam poczuć zapachy rodzinnych stron rodziców. Namawiał mnie serdecznie do odwiedzin Białorusi - sam często tam jeździ... Może skorzystam kiedyś z jego rad (obym skorzystała).Wschód 138aWschód 146a.Wschód 127ia

Wschód 123a

W Sokółce obok siebie usytuowane są cztery cmentarze: katolicki, prawosławny, ewangelicki i cmentarz żołnierzy radzieckich. I to wszystko może ze sobą współgrać i funkcjonować na zasadach normalnego współżycia, tolerowania innej tradycji religijnej i wiary sąsiada.

Wschód 213iaWschód 222aZ Sokółki do Bohonik jest tylko 4 km, a tam już czeka świat zgoła inny, meczet muzułmański. Można tu obejrzeć wnętrze meczetu - po zdjęciu obuwia, wejść do środka, zasięgnąć informacji o tradycjach związanych z meczetem, ale i z islamem. Pani Eugenia Radkiewicz opiekuje się meczetem, ale też oprowadza po nim turystów. Ma w zwyczaju siadać na schodach minbaru (mównicy) i opowiadać jak król Sobieski wynagrodził Tatarów. Opowiada o tym jak się modlą i w co wierzą polscy Tatarzy. Bohoniki to wieś, która składająca się z 30 domów. Zamieszkuje tu mniejszość tatarska - cztery rodziny muzułmanów, w sumie 14 osób. Tuż za wsią znajduje się mizar czyli muzułmański cmentarz. Można się na nim zadumać i odpocząć spokojnie spacerując i medytując wśród grobów.Wschód 261aiWschód 262ai

Kontynuując poszukiwanie śladów Tatarów pojechałam do Kruszynian. Tu przywitał mnie drugi drewniany meczet. Tą wieś również zamieszkuje niewielka mniejszość tatarska, która posługuje się specyficzną gwarą - mieszanka języka polskiego i białoruskiego.

Kryszyniany odwiedził Książę Karol w 2010 roku. http://www.poranny.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20100317/REGION99/296672432

Obejrzał meczet i posłuchał co o nim mówi Dżamil Gembicki, który zazwyczaj po nim oprowadza. To młody człowiek, który żyje według tradycji tatarskiej. Sama słuchałam jego opowieści z zainteresowaniem. To ciekawa osobowość. W Polsce kilka tysięcy osób przyznaje się do tatarskich korzeni. Najwięcej polskich Tatarów żyje w Białymstoku i Sokółce.Wschód 333aiiWschód 351aiWschód 343iaWschód 355ia

Kolejny kawałek drogi przede mną do Supraśla. Tu po drodze napotkałam na sosnę z 350 letnim stażem życia, którą powalił wiatr w 1979 r. Niezwykle pokręcony pień radiesteci przypisują niezwykłej mocy miejsca, z którego pochodziła.Wschód 361aiWschód 365ai

Wschód 385aW uroczym Supraślu czekał na mnie odrestaurowany prawosławny monaster męski. Poczułam surowość zasad jakie tam panują. Obiekt jest otwarty dla wiernych i turystów, ale obowiązują zasady skromności i ciszy. Zapach cerkwi to zapach kadzideł, zapach dymu z cieniutkich świeczek ustawionych przez wiernych. Ten zapach jest zapachem wieków modłów, próśb i nadziei ludzkich. Taki zapach otulił mnie w monasterze w Supraślu, aż potem trudno się od niego uwolnić. Długo tkwi w nozdrzach. Te doznania potęgują zachwyt nad tym miejscem.Wschód 388ai

Wschód 454aZ Supraśla drogą przez Białystok ruszyłam w stronę Hajnówki. Sama nazwa już mi brzmiała dobrze :) i spodziewałam się, że i miejscowość mi się tez potem dobrze będzie kojarzyć. Hajnówka jest nazywana bramą do puszczy. W związku z tym, że to najmłodsze miasto w rejonie puszczy białowieskiej, to nie ma tu znaczących zabytków, ale słynie z nowoczesnej cerkwi, w której odbywają się Międzynarodowe Festiwale Muzyki Cerkiewnej. Dwupoziomowa cerkiew jest jednym z najciekawszych przykładów współczesnej architektury w Polsce. W Hajnówce 80% ludności to ludność prawosławna, a w jednej z czterech szkół obowiązkowa jest nauka języka białoruskiego z maturą z tego języka.Wschód 463a

Do Hajnówki się spóźniłam :(

Do samej cerkwi podjechałam w momencie, gdy z niej wychodziła para młoda, a za nią liczni goście... Strasznie żałowałam, że nie przyjechałam 10 minut wcześniej, żeby być świadkiem choćby części uroczystości zaślubin w obrządku prawosławnym.... :(

Taka okazja mi przeszła koło nosa :( Przyglądałam się przez chwilę szczęśliwej parze młodej, a potem ruszyłam w dalszą drogę.

Kolejnym punktem na mojej mapie była Grabarka. Nie wiedziałam tak do końca czego się spodziewać. Bałam się trochę, że skoro to takie kultowe miejsce, to może się okazać jakąś wielką świątynią, która mnie przytłoczy swoim kultem. I nie dość, że mi się nie spodoba, to może jeszcze wcale nie zrozumiem skąd taka popularność tego miejsca.Wschód 477ai

A tu czekał na mnie na górze Grabarce monaster żeński o wielkiej sławie uzdrawiania. Studnia cudownego źródełka u podnóża góry. Wszystko wśród lasów i zieleni. Obok monasteru na zboczach krzyże. Według legendy jeden z mieszkańców Siemiatycz podczas epidemii cholery dostąpił objawienia. Usłyszał, że jedyną drogą ratunku jest udanie się na górę Grabarkę z krzyżem. Opowiedział swój sen proboszczowi parafii unickiej, który uznał to za objawienie boże i udał się z mieszkańcami miasta na wzgórze, skąd wypływał strumień. Każdy kto napił się wody ze strumienia ocalał. Mówi się, że po tym wydarzeniu nikt już nie zmarł w wyniku cholery. A ludzie w podzięce za ocalenie wybudowali na wzgórzu kapliczkę. Od tej pory przybywa krzyży na Grabarce.Wschód 475aWschód 510ai

Weszłam do środka cerkwi Przemienia Pańskiego. Odbywało się akurat nabożeństwo. To była przecudna uczta dla moich uszu... Doznania dla wszystkich zmysłów mnie tu czekały. Oczy, które najpierw przyzwyczajały się chwilę do przyciemnionego światła, a potem mogły się cieszyć obrazami jakby plastycznymi. Gdzie pop ubrany w mszalne szaty odprawiał nabożeństwo. A potem dojrzałam zakonnice jakby ukryte przed wiernymi. Następnie nozdrza znowu mogły poczuć ten specyficzny, a jakiż przyciągający zapach cerkiewny. Aż w końcu usłyszałam śpiew...... zaparło mi dech w piersiach... Zakonnice śpiewały przepięknie, przejmująco. Modlitewne pieśni prawosławne rozpływały się we wnętrzu cerkwi i trafiały prosto w moje serce. Dźwięki uderzały w moje czułe miejsca i nie pozwoliły pozostać obojętną na to piękno.. Stałam i słuchałam jak zahipnotyzowana... nie mogłam powstrzymać wzruszenia.

Może to było moje objawienie? Może to moje uzdrowienie? Możliwe, że doznałam duchowego oczyszczenia.

W Drohiczynie na wzgórzu, nad Bugiem mogłam przez chwilę na spokojnie "ogarnąć" cały dzień przeżyć z mojej króciutkiej wyprawy na Podlasie. Przepiękny widok na rzekę i zbliżający się zmrok ogarnęły mnie całą i pozwoliły na chwilę refleksji. Tak żeby nie zagubić się w tej wielości dzisiejszych przeżyć, powoli przyswajałam emocje dzisiejszego dnia.Wschód 531ai
Wschód 107aiZ jednej strony pośpiech, bo tylko jeden dzień miałam do dyspozycji, z drugiej odbicie się od codzienności w niezwykłych miejscach. Piękno przyrody i piękno tradycji tych terenów jest magnetyczne. Wspominam z wielką chęcią ten wyjazd i wiem, że chce tam wrócić jeszcze.Wschód 267aiWschód 304ai

Lyon - korki i poduszeczki oraz krwiożercza toaleta

Lyon miasto przyjemności kulinarnych i kulturalnych.

 

DSC02377iiaiDla mnie Lyon ma kolor.

Od razu to poczułam jeżdżąc rano po mieście, ale dopiero potem to sobie uświadomiłam. To jest JASNE miasto. Ma taki KREMOWY kolor. Nawet w deszczu. Bo deszcz mnie też oczywiście tam spotkał. I o dziwo nawet w deszczu ono jest ciepło kremowe. Bardzo przyjemne. Nie chodzi tu o kolor budynków – bo nie wszystkie akurat są w tym kolorze przecież. Chodzi o atmosferę, którą tworzy architektura, o układ ulic, przestronność, ale też o kolor nieba, czy może sposób jak słońce rozpływa się po ulicach. Nawet w tych ciasnych, starych uliczkach, gdzie jest siłą rzeczy ciemniej, bo mniej są oświetlone słońcem. To również miałam wrażenie, że jest kremowo i ciepło.

 

To mój pierwszy kontakt z Francją i to właśnie od Lyonu udaje mi się go zacząć.

Nie wiem na razie na ile to miasto jest typowe lub nietypowe w stosunku do innych miast i regionów Francji.

 Lyon 200ai

Francuskie klimaty :)


W mojej głowie Francja 'urosła' do legendy. A to, że to ogromny kraj – to prawda. A to, że Francuzi są bogaci – myślę , że w porównaniu z przeciętnym Polakiem – to też prawda. A to, że są dumni i nie chcą mówić w innym języku niż francuski – nie zauważyłam. Gdzie miałam okazję pytać o coś moja 'polską' angielszczyzna, byli bardzo pomocni i mówili też angielszczyzną choć jednak nieco francuską :) I jeszcze to, że w każdym miejscu można znaleźć zabytki, no jakże by mogłoby być inaczej skoro to kraj z wielką historią no i wielkimi możliwościami. W Lyonie zabytków można tez znaleźć mnóstwo, już choćby dlatego, że miasto to jest wpisane na listę Unesco. Jest najstarszym miastem francuskim. Starożytny amfiteatr robi wrażenie i to by nawet wystarczyło, a miasto ma jeszcze mnóstwo atrakcji dla turystów.

Lyon 145iai

Antyczny amfiteatr w Lyonie

Lyon 119ia

Amator - śpiewak w amfiteatrze. Tak pięknie śpiewał (prawdopodobnie po japońsku), że grupa turystów wciąż prosiła go o bisy. Akustyka tego miejsca jest zadziwiająca! Do tej pory latem odbywają się tu koncerty, od muzyki klasycznej do ciężkiego rocka.

 

I jeszcze gdzieś w mojej głowie tkwi przeświadczenie – Francuzki są bardzo eleganckie. Podglądałam więc oczywiście Francuzki, żeby może nauczyć się szyku lub podpatrzeć coś ładnego.

Nie ma grubych Francuzów - tego jakoś rzeczywiście nie zauważyłam, ponoć jest to wynikiem tego, że oni nie objadają się, tylko degustują, choć typowy Francuz stale bywa głodny. No i posiłek obowiązkowo powinien popijać winem (ja popijałam najczęściej wodą, którą dają gratis do posiłku). Moja wielką sympatię wzbudził fakt, że to Francuzi wynaleźli majonez - wprawdzie nie mój ulubiony Winiary:) ale z pewnością był to dobry początek - tak żeby w Kaliszu doszli do perfekcji w wyrobie majonezu :)

Francuzi to ponoć świetni kochankowie. Mają bardzo liberalne podejście do związków. Raczej preferują otwarte związki (zupełnie inaczej podchodzą do instytucji małżeństwa, niż Polacy). Nie miałam okazji sprawdzić na ile ta legenda jest prawdziwa :)

Ilość legend dotyczących Francji w mojej głowie była tak duża przed przyjazdem tutaj, że mogło mnie spotkać albo wielkie rozczarowanie, albo wielki zachwyt.

 

Lyon 299ai

Widok na miasto ze wzgórza Fourviere

Lyon mnie zauroczył.

Swoim położeniem i tym jak to jest pięknie wykorzystane. Dwie potężne rzeki, które przepięknie są wkomponowane w to miasto. Trochę jakby też dzielą miasto na 'nowe i stare". Jedna część – ta antyczna położona jest na wzgórzu. Nowoczesne miasto położone jest niżej i bardziej designerskie z bogatą dzielnicą Part Dieu.

 

Lyon 340ai 

 

Lyon 209iaKatedra na wzgórzu, zrobiła na mnie wielkie wrażenie i w dzień, i w nocy. Przechadzając się ulicami wdychałam zapachy francuszczyzny. Starałam się podsłuchiwać język. Ma dla mnie bardzo ładną 'melodię'. Wsłuchiwanie się w to charakterystyczne francuskie 'r' było bardzo ciekawe.

Widok ze wzgórza katedralnego onieśmiela trochę, bo i piękny jest niesamowicie.

 

Lyon 252aiWnętrze katedry

 

 

Oglądałam, przechadzałam się ulicami miasta, spacerowałam, smakowałam jedzenie i myślałam sobie jaką jestem szczęściarą, że mogę tu być. Lyońskie 'korki" czyli Bouchon Lyonnais, tak nazywane są lokalne restauracje, w dużej ilości znajdują się w starszej dzielnicy miasta. Od nazwy korka zamykającego butelkę wina.

 

Lyon 442aiiLyońskie 'Korki'

W kształcie tych korków są też czekoladki sprzedawane w sklepach ze słodkościami. Istnieją też lyońskie poduszeczki, to cukierniczy specjał w kształcie malutkich poduszeczek. Najczęściej w kolorze turkusowym, ale czasem tez w pomarańczowym.

 

Obejrzałam ratusz zwany Hotelem de Ville, gdzie na placu przed nim jest teraz rzeźbiona fontanna, a w tym miejscu niegdyś była szubienica.

Lyon 552iai

Ratusz zwany Hotel de Ville

Lyon 548ia

Rzeźbiona fontanna na miejscu dawnej szubienicy na placu przed ratuszem

 

To miasto braci Lumiere i Saint Exupery'iego. Czyli miasto filmu i książek? :) Ja zauważyłam też charakterystyczna postać teatru kukiełkowego w Lyonie - Guignola, która powstała w 1808 r.

Lyon 430aiTeatr kukiełkowy

Postaci teatru kukiełkowego GuignolLyon 438ai

 

 

Lyon 393aMuzeum miniatur filmowychLyon 403ai

Lyon 422aiMiniatury filmowe

 

Lyon 410iaiMuzeum miniatur - krzesło jest wielkości zapałki

 

Miasto dla mnie barwne pod względem barwności ras ludzkich i nacji z jakich się wywodzą. Miasto młodych ludzi. Pewnie dlatego, że to miasto uniwersyteckie. Miasto uporządkowane i bardzo mi to przypadło do gustu. Miasto, w którym byłam na chwilę, a chciałabym na dłużej, żeby zrozumieć dlaczego niektórzy mówią o nim, że jest miastem idealnym. A inni nie rozumieją zachwytu nad nim.

Lyon 467aiiRzeźba przy moście nad Rodanem

Lyon 524iaiJedna z rzeźb na Placu Bellecour

Lyon 506iaiKamienica przy Placu Bellecour z charakterystycznymi ozdobami okiennymiLyon 504ai

 

 

Oczywiście nie może się obyć bez przygód. Jak zwykle musi mi się coś przytrafić :) tym razem to przygoda mrożąca krew w żyłach :)

 

Chodząc ulicami tego pięknego miasta, chciałam jak najwięcej zobaczyć i jak najwięcej sfotografować miejsc ciekawych, oryginalnych czy ładnych. Chodziłam tak i zwiedzałam, aż w końcu poczułam, że niedługo przyjdzie czas udania się w ustronne miejsce za potrzebą. :) Nie było jeszcze dramatu, albo jak to mówią jeszcze nie "widziałam"w tzn sepii", ale już czas było myśleć, gdzie trzeba będzie się za jakiś czas udać. Jednak jak zwykle chciałam dłużej i więcej zobaczyć. W końcu przyszedł moment, że czas było podjąć ostateczną decyzję - jaki wariant wydarzeń przyjąć. Pierwsza myśl, to usiądę gdzieś na kawie i tam skorzystam z toalety. Druga myśl - nie ma co tracić czasu na kawę, skoro mam dziś mało czasu już. "Normalnie" skorzystałabym pewnie na szybko z wc na stacji benzynowej, bo i szybko i bez konieczności picia kawy :), ale gdzie tu w centrum miasta znaleźć stację benzynowa? Zresztą, gdzie w obcym mieście szukać stacji tak na szybko? Sytuacja zaczęła się robić groźna. Pęcherz coraz mocniej dawał znać o sobie. Pomocy nie widać znikąd. Wyglądało na to, że jednak będę robić przystanek na przymusową kawę. Zatem postanowiłam się udać do którejś z najbliższych Cafe lub do "Korka", a że akurat przekraczałam pieszo Rodan to postanowiłam zaraz za rzeka poszukać czegoś najbliższego. Przyspieszając już kroku coraz bardziej nerwowo zaczęłam się rozglądać za jakimkolwiek punktem gastronomii publicznej, aż tu nagle jak spod ziemi wyrosła przede mną dziwna metalowa budowla. Na szczęście jej nie przeoczyłam, bo kształt miała dość specyficzny, a po rzuceniu okiem okazało się, że to toaleta publiczna, a nie jakiś niezidentyfikowany obiekt latający (choć do złudzenia przypominało to jakieś kosmiczne urządzenie latające). Już mi się serce radowało, choć z przestrachem pomyślałam, że mogę ni w ząb nie zrozumieć co jest na niej napisane jeżeli opis będzie tylko w języku rodzimym. Jednak szczęście mi dopisało i napisy były tez w j. angielskim. No i jeszcze do tego napis – gratis - rzucił mi się w oczy od razu (dla poznaniaków to bardzo znaczący napis :)

Nie było już czasu na czytanie instrukcji obsługi, zatem kiedy tylko zobaczyłam przycisk otwierania drzwi od razu z niego skorzystałam. Trochę mnie zdziwiło , że nie ma na drzwiach w środku żadnej możliwości zamknięcia się w postaci żadnego pokrętła, przycisku, czy choćby nieśmiertelnego haczyka. W końcu dałam za wygraną i przestałam szukać czegoś co by mnie zamknęło od środka, mając nadzieję, że nikt akurat nie będzie chciał skorzystać z toalety w tym samym czasie. A w końcu przemknęła mi myśl, że co tam - „nikt mnie tu nie zna", nie ma co się martwić na zapas. W końcu po prostu zrobiłam to co chciałam (ulga jaką się wtedy czuje jest jednym z najprzyjemniejszych uczuć) :) i odruchowo zaraz potem jak zawsze wcisnęłam przycisk spłukiwania toalety. Nic się nie "zadziało". Dopiero wtedy mój mózg zaczął normalnie pracować i zauważyłam, że generalnie cała toaleta jest mokra. Co mogło oznaczać tylko jedno - jest to toaleta samospłukująca się, czego zupełnie nie wiedziałam, bo przecież nie przeczytałam instrukcji obsługi wchodząc do środka. Trzeba by mnie było widzieć w jakim tempie ubierałam się, zbierałam otwartą torbę, ściągałam z wieszaka sweter i aparat fotograficzny itp. Było to tempo iście olimpijskie. Bo w wyobraźni widziałam już siebie cała mokrą i spłukaną jakimś żrącym detergentem, na obczyźnie, na ziemi tych wszystkich eleganckich Francuzek. Potem jak zmokła kura zwiedzająca ten kawałek wielkiego świata musiałbym się prezentować niezwykle ciekawie. I nie daj bóg się potem przyznać komuś, że jestem z Polski - bo to wstyd dla moich rodaków :)

Oprócz tego oczywiście też pomyślałam o moim aparacie, który mógłby nie przeżyć takiej przygody. I wszystkie udane zdjęcia i te mniej udane poszły by w zapomnienie. Po wybiegnięciu i zamknięciu za sobą drzwi doprowadziłam swój wygląd do "użyteczności publicznej" miałam wreszcie czas na przeczytanie instrukcji, w której wyjaśnia się co następuje - drzwi w toalecie zamykają się automatycznie. Załatwić swoje potrzeby należy w ciągu 20 minut, ponieważ wtedy same się otwierają na wypadek, gdyby ktoś wewnątrz zemdlał lub poczuł się słabo.

Toaleta rzeczywiście spłukuje się sama, ale dopiero po opuszczeniu jej pomieszczenia. Uff, mogłam uspokoić oddech :) i znowu ruszyć w drogę wyposażona w nieuszkodzony (dzięki bogu) aparat, no i cała sucha jednak :)

Mołdawia leży zaraz za Włochami

Red Wine Glas

Miejsce akcji - Selgros poznański - stoisko z winami świata.

Dział winny jest spory, wygląda pięknie i wydaje mi się (jak dla laika zupełnego), że asortyment ma duży i jest z czego wybierać. Wina ułożone tematycznie według krajów pochodzenia.

Podobnie jak ja przechadzała się po tym dziale para młodych ludzi, przeglądająca wina. Pani z obsługi uwijała się rozkładając towar na pólkach.

Dziewczyna mówi do chłopaka:

- Może kupimy to wino "tu podała nazwę"? Mi nic ta nazwa nie mówi zupełnie

Chłopak chyba miał podobnie:

-Co to za wino?

Dziewczyna:

-To z Mołdawii, piliśmy już je na ostatniej imprezie.

- A skąd ja mam wiedzieć, gdzie jest Mołdawia?

Odruchowo chciałam mu podpowiedzieć, że w Europie i leży między Ukrainą i Rumunią. Ubiegła mnie jednak pani z obsługi stoiska, wskazując ręką półki z winami:

- O tam proszę pana. Zaraz za Włochami. :)

Europa-mapa polityczna1

Wyspy Owcze - plan wymarzonej podróży napisany na konkurs Fujifilm

Nazwa wiele mówi :)

baran

Tu przypada 1,75 owcy na jednego mieszkańca, jak przyjadę – statystyki się odrobinę poprawią na korzyść rasy ludzkiej, wprawdzie tylko w ciągu 7 dni, ale zawsze:).

Wyspy są zależne od Danii, ale jednocześnie bardzo autonomiczne i odrębne. Mieszkańcy posługują się językiem farerskim, duńskim, ale też dość powszechnie angielskim, co może się okazać niezwykle pomocne, bo ani duńskim, ani farerskim nie władam zupełnie. Zatem nie powinno być dramatu.:) 

Ludzie, którzy urodzili się na wyspach (nie tylko myślę teraz o Owczych), którzy żyją w takim specyficznym środowisku, którzy są zależni od tego co daje im morze i od tego co mogą sami wyhodować na swojej ziemi, sami w sobie są specyficzni. Otwarci na innych ludzi, życzliwi i pomocni w stosunku do przyjezdnych. Chłonący inność turystów. Najczęściej bardzo są gościnni i zadowoleni, że do nich przyjechałeś. Jednak zachowują swoją odrębność i tradycję przodków, którzy niejednokrotnie musieli stoczyć walki nie tylko z naturą, ale też z najeźdźcami, który chcieli zdobywać kolejne terytoria.

Historia Wysp Owczych nie jest od tego wolna, ale mieszkańcy zachowali swoją odmienność, utrzymują tradycję, żyją zgodnie z naturą, nie walczą z nią, tylko wykorzystują jak najlepiej dla siebie. Są dumni ze swojej tradycji, języka i wysp.

To potomkowie Wikingów. Nie noszą już wprawdzie na grzbietach odzienia ze skór upolowanych zwierząt, nie zakładają już na głowy hełmów z rogami, nie prowadzą walk, żeby podbić kolejne ziemie, wyspy i tereny, ale za to nadal są wybitnymi żeglarzami i wioślarzami. Nadal morze jest ich żywiołem. Są już też dużo bardziej cywilizowani i nie zajmują się „mordowaniem, rabowaniem i gwałceniem wzdłuż całego wybrzeża" (cyt z filmu „Eryk Wiking" Monthy Pytona). Co może być z korzyścią dla bezpieczeństwa turystów, ale czy przypadkiem nie pozbawiło to kolorytu tych terenów? ;)

Muszę to sprawdzić na własnej skórze. Czy znajdę tam rosłych i dobrze zbudowanych, trochę nieprzewidywalnych mężczyzn, o twarzach ogorzałych od wiatru z czujnym wzrokiem? Czy znajdę duże kobiety, o silnej budowie ciała, których niejeden mężczyzna mimo swych fizycznych rozmiarów boi się i im ustępuje? Kobiet, które same często muszą sobie dawać radę w życiu, bo mąż wypłynął na morze i nigdy nie wrócił, gdyż ocean jest bezlitosny i zabiera śmiałków, którzy zapomnieli na chwilę o tym, że ocean można kochać, ale należy pamiętać, że trzeba respektować ten żywioł.

Lecę tam , bo to trochę ostatni dzwonek. Od 2014r. ruszyć ma duża kampania reklamowa Wysp Owczych, która ma ściągnąć większa liczbę turystów z Europy i świata. Jeżeli kampania będzie owocna, to wprawdzie mieszkańcy będą mogli liczyć na większe wpływy z tej dziedziny gospodarki, ale niestety nie będzie to już tak dziewiczy teren. Natura może niestety zostać „zadeptana" przez rzesze turystów. Potem trudno będzie się poruszać po szklakach turystycznych wśród tłumów przyjezdnych. Teraz mam okazję jeszcze obejrzeć zakątki, które nie zmieniły się od średniowiecza. Czyli jest jeszcze szansa uwiecznić na fotografiach prawie nietkniętą przyrodę tych terenów i spróbować podpatrzeć życie codzienne Farerów. Na samą myśl ta możliwość zapiera dech w piersiach. Czy poczuję duchową obecność tych, co kiedyś żyli tu zgodnie z naturalnym biegiem spraw?

Posłucham oceanu, posłucham wiatru, usłyszę też dźwięk deszczu w trawie.

Mam nadzieje na prawie pierwotne przeżycia. Muszę mimo, że temperatura powietrza może do tego nie zachęcać gołymi stopami poczuć rosę na tych zielonych łąkach wysp. Poczuje jej miękkość, czy może będzie mnie łaskotać w stopy?

Połowę mojego życia spędziłam na wsi, gdzie się wychowałam. Druga połowę pochłania miasto, w którym mieszkam obecnie, żyję i funkcjonuję. Jednak tęsknota za przestrzenią, za zapachami natury towarzyszy mi przez cały czas. Pamiętam z dzieciństwa, że hodowaliśmy m. in. owce. Do dziś pamiętam jak moje małe rączki koniecznie chciały pomagać rodzicom i strzyc wełnę owiec. Czujne oko taty nie zawsze ustrzegło mnie i czasami to się kończyło ranami na rękach, lub co gorsza rankami na skórze zwierzęcia, ale do dzisiaj czuje w nozdrzach zapach świeżo ściętej wełny odkładanej do ogromnych płóciennych worków. Pamiętam jak trudno było domyć moje małe paluszki oklejone lanoliną z wełny owiec. A tu się dowiaduje, że na Farerach owce maja tak wielką zawartość lanoliny w swojej wełnie, że zrobione z tej wełny swetry są nieprzemakalne. To też muszę sprawdzić.

Robię na drutach (to moja forma relaksu). Robię wszędzie i o każdej porze – kiedy to tylko jest możliwe. Rodzina i przyjaciele znają mnie dobrze i wiedzą, że robienie na drutach tak weszło mi w krew, że nie przeszkadza mi to w oglądaniu tv, słuchaniu radia, czy prowadzeniu ożywionego życia towarzyskiego. Trochę ubolewam, że moja szafa już dawno nie mieści, tych moich wyrobów, a ja wciąż robię kolejne. Podejrzewam też, że jeden ze sklepów z włóczką w naszym mieście funkcjonuje właśnie wyłącznie dzięki mnie, bo wciąż jestem jego klientką.:) Zatem myślę i może już nawet oswajam się z tą myślą, że z Wysp Owczych przywiozę kolejny zapas wełny, żeby udowodnić sobie i innym, że nie trzeba nosić kurtki przeciwdeszczowej – wystarczy sweter z wełny owiec farerskich.

I jeszcze ciekawostka, a jednocześnie ostrzeżenie dla turystów, którzy wybiorą jako sposób zwiedzania wysp samochód. Każda nawet najmniejsza kolizja z owcą musi być niezwłocznie zgłoszona pod określony numer telefonu, bo obowiązuje na wyspach specjalna procedura postępowania w takich przypadkach.

Trawa, wszędzie trawa. Na połaciach pól nad brzegami morza, na klifach nawet, w każdym miejscu gdzie tylko uda jej się zakorzenić. Również na dachach budynków mieszkalnych tych starych i tych nowo budowanych. To muszę pokazać na zdjęciach. Czy aparat będzie potrafił pokazać różnorodność kolorów?

W związku z tym, że wiatry na tych terenach są powszechne i silne, nie ma na nich drzew. Jedynymi miejscami są miasta, w których sztucznie są nasadzone i chronione drzewa. Największy jest Park Vioarlundin znajdujący się w stolicy, w nim znajduje się pomnik Elfki Tariry, która jest porównywana do pomnika syrenki w Kopenhadze.

Przeczytałam zdanie jednego z polskich turystów, który napisał, że pogoda na Farerach z pogodą jest tak trochę na chybił trafił, a w zasadzie prawie zawsze chybił :) trzeba się przygotować na deszcz. Pada tu ok 260 dni w roku. Kurtka przeciwdeszczowa (dopóki nie zrobię sobie nowego swetra :), może nawet kalosze czasem się mogą przydać, z pewnością przydadzą się dobre buty do pieszych wypraw w tereny górzyste. Ale w związku z tym, że to sierpień – to i tak będę narażona na deszcz w o wiele mniejszej skali niż w innych miesiącach.

Nie będę miała okazji uczestniczyć w Święcie Olafa, które się odbywa w lipcu. A co za tym idzie nie będę miała okazji obejrzeć tradycji zachowanej od 1030 r, kiedy to w bitwie zginął król Olaf II Haraldson Norweg, który umocnił chrześcijaństwo nie tylko w Norwegii, ale też na Wyspach Owczych. Już rok po jego śmierci został przez miejscowy kościół uznany za męczennika. Święto to szybko nabrało narodowego charakteru, ale też jest wydarzeniem kulturalnym i społecznym. Integruje mieszkańców wszystkich wysp, ale także w tym czasie przyjeżdżają na wyspy Farerowie z samej kontynentalnej Danii jak i emigranci z całego świata.

Obchody są huczne i gromadzą rzesze tych potomków wikingów. Śpiewanie ballad z jednoczesnym tańcem łańcuchowym wśród ludzi ubranych w odświętne narodowe stroje to odwieczna już tradycja, z której są bardzo dumni. Chciałabym spotkać tak ubranych mieszkańców, a może nawet sama przymierzyć taki strój. Są też wyścigi łodzi wiosłowych – to ich narodowy sport. Zdobywcą rekordu Guinessa jest Livar Nysted, który wraz z trójką innych wioślarzy przepłynął ocean atlantycki w 44 dni.

Faroese folk dance club from vagar

Odświętnie ubrani Farerowie na festiwalu. Zdjęcie pobrane ze strony wikipedia.org

Coroczne polowanie na Grindwale (walenie zaliczane do delfinów). Jest to tradycja kultywowana przez całe rodziny. Biorą w nim udział dziadkowie, ojcowie, matki a nawet dzieci. Wypływają łodziami w głąb zatoki i zaganiaja Grindwale po czym zabijają je harpunami... Corocznie ginie od 600 do 1000 sztuk tych waleni. To kontrowersyjne zachowanie Farerczyków juz niejednokrotnie było krytykowane przez społeczność międzynarodową. Oni jednak tłumacza to specyfiką swojej kultury i tradycją kultywowana od pokoleń.

Nie należy zapominać o piłce nożnej. Tu prawie każdy mieszkaniec jest kibicem piłki nożnej i jest to bodaj jedyny kraj, w którym premierem został bramkarz Kaj Leo Johannesen. Piłkarze to najbardziej znani i podziwiani ludzie na wyspach. Jest to sport amatorski wszyscy piłkarze posiadają „normalną" prace żeby się utrzymać, a trenują tylko popołudniami. Reprezentacja Polski rozegrała już z Wyspami 3 mecze i o dziwo patrząc wyniki naszej drużyny narodowej te mecze wygrała – to nie można omówić piłkarzom z Wysp waleczności i zaangażowania, czego naszym piłkarzom dość często brakuje. Wielu polskich piłkarzy też grało i gra w drużynach Wysp Owczych. A mieszka tu ok 100 Polaków, może uda mi się spotkać któregoś z nich i nawiązać kontakt i porozmawiać o życiu codziennym na tych niecodziennych wyspach.

Fascynuje mnie ptak - Maskonur, jego wygląd i sposób życia, choć ptakiem narodowym wysp jest Ostrygojad i to on jest najbardziej rozpowszechnionym ptakiem na wyspach. A gatunków ptaków tam żyjących jest co nie miara więc będę miała mnóstwo możliwości obserwacji ich zwyczajów i robienia im zdjęć. Aparat da mi wielkie możliwości zrobienie fascynujących zdjęć, nawet jak nie będę mogła podejść blisko danego ptaka. Puffin2

 

Haematopus ostralegus He

Maskonur i Ostrygojad. Zdjęcia pobrane ze strony wikipedia.org

 

Myślę też, że niejednokrotnie spróbuję potrawy z ptactwa, bo należę do typowych mięsożerców i chcę wykorzystać tę okazję i sprawdzić smak tutejszych potraw. Smak jagnięciny, sposoby przyrządzania ptaków i oczywiście mięso wielorybie (choć nie wiem czy będzie taka okazja, bo ponoć turysta zjeść ma okazje zjeść to mięso tylko w czasie letnich festiwali... no zobaczymy).. nie wiem jeszcze jak smakuje, ale i tak już mi ślinka cieknie. Baranina suszona, suszony halibut czy łupacz – to potrawy, które chciałabym spróbować. Obiecuje opisać wrażenia smakowe, nawet jak będą skrajne :)

Tinganes 57 1

Thorshavn - stolica Wysp Owczych. Zdjęcie pobrane ze strony wikipedia.org

800px-Beinisvord westcoast of suduroy faroe islands

Klify na Wyspach Owczych. Zdjęcie pobrane ze strony wikipedia.org

Dzień pierwszy:

Pociąg do Berlin. Z dworca wygodny transport na lotnisko autobusem.

Samolotem (kocham odgłos rozgrzewanych do czerwoności silników tuż przed startem) z przesiadką w Kopenhadze lecę na Wyspy Owcze jest szansa bycia tam już o godz. 14.00:)

Dostaje się autobusem do stolicy Thorshavn i melduje się na kwaterze prywatnej, bo tanio tam jak na kieszeń Polaka nie jest. A i może będzie okazja w ten sposób odrobinę poznać mieszkańców.

W informacji turystycznej na lotnisku już załatwiam sobie mapy wysp i najważniejsze informacje dotyczące komunikacji między wyspami. A że komunikacja publiczna i prywatna dobrze tam współpracuje ze sobą to dostanie się do stolicy nie będzie problemem. Popołudnie i wieczór to moje pierwsze spacery po mieście i wdychanie zapachów tych miejsc. Poznawanie wstępne terenu miasta. Może nawet spróbuje już jakiejś regionalnej potrawy na kolację. Hurra :)

Trzeba pamiętać , że np. sklepy tam nie funkcjonują jak w Polsce, większość jest zamykana po 16. Musze dostosować się do rytmu ich życia choć na tydzień.

phoca thumb l tvst og spik1

Ziemniaki z suszona baranina i brukwią. Zdjecie pobrane ze strony wikipedia.org

Dzień drugi:

Cały dzień to zwiedzanie stolicy. Robienie zdjęć, odnajdywanie interesujących miejsc. Obejrzenie budynków rządowych (może spotkam premiera – wydaje się być sympatyczny i otwarty, mogę go zapytać, czy nadal czasem staje na bramce), :) historycznego centrum miasta, rezydencję mnichów (najstarszy budynek miasta), stare składy towarowe, budynek obrad rządu.

Zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia. Próbuje jak najwięcej „wycisnąć" z aparatu. Oby tylko bateria wytrzymała jak najdłużej, żebym nie musiała się ograniczać – no bo która kobieta to lubi? :) Ciekawe czy przyda mi się lornetka? Czy będę na wszystko patrzeć przez obiektyw aparatu? Bardzo jestem entuzjastycznie nastawiona.

Koniecznie w przerwach kawa lub herbata i takie niespieszne obserwowanie życia mieszkańców Thorshavn. Wsłuchanie się w język. Czy rzeczywiście brzmi tak jakby „ktoś kamienie w cynowej misie potrząsał"?? Czy będzie mi szeleścił w uszach? Czy będzie tylko przyjemnie szumiał?

Nie chcę się spieszyć. Chcę tu zwolnić tempo. Spróbować chociaż wczuć się w rytm życia w tym miejscu. Dzięki temu może zrozumiem dlaczego mieszkańcy tak kochają swoje wyspy.

Dzień trzeci:

Ten dzień to koniecznie rejs łodzią wzdłuż klifów. Moje reakcje na te piękne widoki mogą być dość głośne i niespodziewane :) Byle tylko pogoda pozwoliła na całodniową „suchą" wycieczkę. Obserwacja setek uskoków, jaskiń i sztolni. Może da się namówić kapitana łódki na tzn morskie opowieści. Prawdziwe, czy może dość ubarwione -nieważne. Ważne, że dodadzą uroku rejsowi. Tego dnia podziwianie cudów klifowych, cudów natury będzie podstawową atrakcją. Potem powrót do miasta i jakiś wyśmienity posiłek. Jestem z Pyrlandii (wyjaśnienie - w Wielkopolsce na ziemniaki mówi się 'pyry' w gwarowym języku), a wiem, że jednym z nielicznych warzyw, które rosną na tym terenie to ziemniaki – więc jest szansa, że mnie uraczą ziemniakami może z dobrze przyrządzoną baraniną i brukwią.

Muszę jeszcze zamówić rejs na jutrzejszy dzień – bo na tą wyspę (Mykines) można się dostać wprawdzie łatwo ale jako na jedyną trzeba zamówić bilet z dziennym wyprzedzeniem. I oczywiście jeżeli pogoda będzie sprzyjać.

phoca thumb l grindabffur1

Tradyceyjna zupa z baraniny. Zdjęcie pobrane ze strony wikipedia.org

Dzień czwarty:

Czas na Mykines. Rejs na wyspę, na której mieszka tylko 11 mieszkańców, ale za to w ogromnej ilości zamieszkałą przez ptaki. Przepiękne krajobrazy. Pięknie położona latarnia morska. Jest szansa że na szczęście jakiś ptak mnie „naznaczy" :) - podkreślam na szczęście! Maskonury będą mi pozować do zdjęć. Głuptaki (żeby przypadkiem nie wyszło, że się z nich kpię) mam nadzieję mnie rozśmieszą :)

Pieszo mostem przejdę na niewielką sąsiednią wysepkę Mykinesholmur. Tam będę się wpatrywać w bezkresny widok oceanu. Może Neptun się pojawi...

Dzień piąty:

Autobusem do Saksun. Mieszka w tej osadzie 28 osób. Muszę zobaczyć lagunę Pollurin – jedyną na Wyspach Owczych. Jedyna droga asfaltowa, która do prowadzi do Saksun przed dolinę, a ze zboczy górskich spływają wodospady. Tu oprócz trawiastych dachów sfotografować muszę biały kościółek z 1858 roku. Muzeum w pierwszym historycznym budynku też obejrzę. Byle tylko nie spóźnić się na autobus powrotny, bo jeździ tylko dwa razy dziennie.

800px-Church of Hósvík Faroe Islands

Zdjecie pobrane z wikipedia.org

Dzień szósty:

Kolejny rejs. Tym razem wyspa Suduroy – to program obowiązkowy! Widoki klifów są najpiękniejsze na całych wyspach. Co ciekawe na tej wyspie funkcjonują aż 4 drużyny piłkarskie. Musze znaleźć któryś ze stadionów i uwiecznić dla kolegów kibiców w Polsce :) Dziś zbiorę się na odwagę i zjem suszoną rybę na kolacje. Choć sądzę, że poproszę o jak najmniej śmierdzącą :) no chyba, że postaram się wszystkimi siłami skupić na walorach smakowych jedynie.

phoca thumb l rstanfisk2

Zdjecie pobrane ze strony wikipedia.org

Dzień siódmy:

Rejs starym szkunerem na koncert jazzowy we wnętrzu ziemi. Za względu na niezwykła akustykę jaskini, urządzane są tam występy tria jazzowego. W drodze powrotnej serwowany jest posiłek pod pokładem. Przygotowany własnoręcznie przez kapitana statku. Uchodzi on za najlepszego kucharza na Wyspach Owczych. Jako, że jedzenie należy do moich trzech największych przyjemności życiowych (dwie pozostałe powinny pozostać tajemnicą – zna je tylko jedna osoba Smile to i na ten posiłek nie mogę się doczekać.

Powinnam w czasie tej podróży odwiedzić miasta: Klaksvik, Hoyvik i Argir. Powinnam też pewnie wybrać się na wycieczkę na Tindholmur. Może też polecieć helikopterem wzdłuż klifów, a nawet wybrać się w pełnomorskie wędkowanie. Powinnam... ale czy będzie na to czas? Czy warunki pogodowe pozwolą mi na to? Chciałabym. Ale też nie chciałabym w gąszczu atrakcji turystycznych „koniecznych do zaliczenia" zagubić gdzieś pierwotne założenie tej wyprawy – poznać ludzi żyjących na wyspach i poczuć naturalny rytm przyrody tych terenów.

phoca thumb l skerpikjt3

Suszenie baraniny. Zdjecie pobrane z wikipedia.org

 

Dzień ósmy:

wcześnie rano lot powrotny. I znowu dźwięk rozgrzewanych silników w samolocie przed startem :)

Hong Kong i Makau

Wzgórze Wiktorii. Najpiękniejszy widok na miasto. Szklany taras widokowy i ścieżka wokół wzgórza – to jedne z największych atrakcji turystycznych miasta. Trzeba przyznać, że widoki zapierają dech w piersiach. Mieszkania na tym wzgórzu należą do najdroższych na świecie, ponoć (choć nie potwierdziłam tej informacji) ceny za m kw dochodzą a do 120 tysięcy euro. Coś mi się wydaje, że posiadając taką gotówkę nie wydałabym jej na jeden metr kwadratowy mieszkania w Hong Kongu, nawet z takim widokiem :). W związku z tym, że nie posiadam takiej gotówki to też nie wiem, że można ja wydawać w taki sposób. Jak wreszcie kiedyś posiądę - opisze ze szczegółami jak to jest i na co wydam :D

Hong Kong 632ia

Kolejka na szczyt Wzgórza Wiktorii

Mamy szczęście, słońce świeci i widoczność jest niezła. I to wymarzony właśnie dobry dzień na wjazd kolejką na wzgórze.

Trzeba odstać swoje w kolejce, bo chętnych jest mnóstwo, jednak warto!

Strome tory prowadzą na szczyt, a już po drodze zachwycałam się głośno i entuzjastycznie. Przeżycia podczas jazdy są fizyczne związane z przeciążeniami i duchowe spowodowane widokami. Piękna szklana platforma zbudowana na szczycie pozwala oglądać panoramę Hong Kongu.

Można na spokojnie zachwycać się widokami i podziwiać determinację i samozaparcie budowlańców. A jednocześnie nabrać trochę dystansu do całego tego zgiełku wielkiego miasta i trochę do siebie, bo jest się takim malutkim.

Hong Kong 592aiHong Kong 606ai

Hong Kong 687aiHong Kong 618ia

Hong Kong 600a

Zdjęcia opisują te widoki, ale nie opisują moich emocji, wzruszeń i zachwytów. Jeżeli jest się już na wierzchołku wzgórza Wiktorii należy, a nawet trzeba przejść ścieżką wokół wzgórza, bo wtedy obraz jest jakby 3D :) Obejrzeć można miasto i okolice z różnej perspektywy – co daje pełniejszy obraz. Widoki są za darmo :) poza platformą widokową. Idąc wokół wzgórza natrafić można oprócz pięknych widoków na parę willi i posesji.

Hong Kong 664iai

Nawiedzony dom na wzgórzu

 

Jest też Nawiedzony Dom. Czy jest to legenda, czy prawda? Nie wiem. Wiem natomiast, że położenie ma fantastyczne. Wystawiony jest na sprzedaż już od dłuższego czasu. Kupca nie ma też od jakiegoś czasu.

Hong Kong 665iiai

Okolice nawiedzonego domu

 

Zatem albo cena jest horrendalna, albo strach przed duchami i nawiedzeniem jest nawet większy od ceny. Wiedząc o , że Chińczycy są bardzo przesądni jestem skłonna wierzyć, że to chodzi o nawiedzenie i że kupić go będzie chciał być może jedynie jakiś bogacz, któremu niestraszne jest obcowanie z duchami :)

Hong Kong 678ai

Widok z okolicy nawiedzonego domu

 

Przy tak pięknej pogodzie wykorzystaliśmy czas tez na spacer po parku obok muzeum herbaty. Mieszkańcy tez korzystali z pogody i dużo było spacerujących. W parku mnóstwo symboli obfitości i płodności – czyli żab. Figurki żab w błogich pozycjach mnie rozbroiły. Do tego dodatkowo mnóstwo żółwi w sadzawkach.

Hong Kong 761aiHong Kong 746ai

Park w centrum miasta

Hong Kong 776ai

Symbol obfitości i płodności

Hong Kong 737iiai

Po wypiciu herbaty – decyzja – płyniemy na Makau.

 

Makau to wyspa kasyn – takie Las Vegas Azji. Mekka hazardzistów. To jeden z najbogatszych regionów na świecie. Cała wyspa żyje z tego, że są tam kasyna - od taksówkarzy, poprzez sprzedawców złota, aż po restauracje. Po odprawie jak na lotnisku, prześwietleniu bagażu, wypisaniu wizy – mogliśmy wsiąść na prom i w ciągu godziny byliśmy na miejscu.

Hong Kong 836iiaiHong Kong 830iaHong Kong 832ai

Wejście do największego kasyna - LISBOA

Pod terminalem stoją busy, które gratis zawożą turystów pod największe hotele w centrum miasta. My chcieliśmy znaleźć trochę pozostałości po Portugalczykach. A przede wszystkim ruiny katedry św. Pawła. Najpierw mieliśmy chęć na spacer, ale nie do końca wiedzieliśmy, w którą stronę się udać.

Nasza mapka nie obejmowała całej tej wyspy i nie było na niej akurat miejsca, w którym się znajdowaliśmy. Jakoś chcieliśmy się zorientować w terenie. O pomoc chcieliśmy prosić policjanta. Ten wprawdzie sympatycznie się uśmiechał, ale spoglądając na naszą mapę tylko rozkładał ręce i mówił 'no inglisz'. Jeszcze na odchodnym dodał z błyskiem geniuszu w oku – 'Sorry'. Przejeżdżała obok taksówka, klient właśnie wysiadał. Od razu stwierdziliśmy, że trudno – trzeba wziąć taksówkę. Od razu wskoczyliśmy do środka i pokazując znowu naszą mapę z napisami w języku angielskim na spokojnie mówiliśmy, że chcemy do katedry. Ku naszemu zdziwieniu taksówkarz automatycznie otworzył drzwi i powiedział tylko 'sori'. Odruchowo zamknęłam drzwi, bo myślałam, że to moje niedopatrzenie i że nie zatrzasnęłam ich odpowiednio. Jeszcze raz próbuje tłumaczyć, gdzie chcemy jechać. A tu nagle znowu drzwi samochodu się otwierają i taksówkarz mówi swoje – 'sori' i pokazuje otwarte drzwi. No to w końcu dotarło nawet od mojej blond głowy, że on tez nic nie rozumie i że nigdzie nas nie chce zawieźć, bo kompletnie nie wie dokąd.

Czekał nas jednak przymusowy spacer. Na szczęście okazało się, że odległość jest w miarę do zaakceptowania i udało się dotrzeć do dzielnicy „portugalskiej" gdzie tłumy turystów, kierowały się w stronę katedry, a dodatkowo napisy były w języku angielskim również, więc już nie było żadnego problemu z orientacją w terenie.

Hong Kong 847ia

Ulica prowadząca do katedry z budynkami w stylu portugalskim

 

Po drodze do katedry witały nas uliczne stragany z przepysznymi specjałami. Krojone, pieczone w miodzie kawałki mięsa (cięte nożyczkami i rozdawane dla spróbowania w celach marketingowych) i słodycze w wielkiej ilości. Tłumy kupujących, też w ogromnej ilości. Zapachy kusiły niebezpiecznie i pobudzały apetyt.

Hong Kong 858iaiHong Kong 860iai

Mięso w plastrach o słodkim posmaku miodu. Pycha!

Hong Kong 857iai

Popularne słodycze

 

Z katedry zachowały się resztki murów i fundamentów oraz ściana frontalna. To największa atrakcja turystyczna wyspy. Tzn nie największa. Największą atrakcją są kasyna. Ich blask, kicz i ogrom mimo wszystko jednak budził i nasze zainteresowanie (choć nie weszliśmy do żadnego z nich, żeby zagrać). Zdrowy rozsądek podpowiadał, że można potem nie mieć za co wrócić nie tylko do domu, ale nawet do Hong Kongu :)

Hong Kong 868iai

Katedra św. Pawła


Za to zapachy po drodze do katedry pobudziły nasz apetyt i nie było wyjścia trzeba było wejść do jakiejś restauracji, których wybór przyprawia o zawrót głowy. My mieliśmy oprócz zachęcającego wyglądu jeszcze jedno kryterium – musiało w niej być menu w języku angielskim, żeby nie iść tak do końca na żywioł i zamówić dwa pierwsze dania z karty dań – tylko , żeby choć trochę się orientować co może być podane.

Hong Kong 911ai

Zachodziliśmy do kilku, aż wreszcie znalazła się taka, w której na pytanie czy jest menu po angielsku, kelnerka poszła do szefa i wróciła z odpowiedzią – że owszem.

Usiedliśmy. Czekamy na menu. Po chwili podszedł do nas sam szef rosły mężczyzna. Niosąc w ręku dwie karty menu.

Mamy obecnie tylko jedną kartę w języku angielskim, bo reszta niedawno się skończyła, ale będą w przyszłym tygodniu
Nasze miny chyba wyglądały tak - ?????? :)

Ale mam dla was druga ze zdjęciami więc można się zorientować co to za danie.
Zdążył jeszcze polecić nam krewetki i odszedł. Po jakimś czasie przyszedł zebrać zamówienie. Akurat na krewetki się skusiliśmy, oprócz tego na grzyby i ich gąbczaste pierożki.

Kelnerka przyniosła na czas oczekiwania herbatę, patrząc na nas z odrobina politowania rozlała ją sama do kubeczków/miseczek. Kłaniała się przy tym w pas i z pełnym uśmiechem dla gości przyniosła ryż i mimo wszystko pałeczki, choć sztućce też dodała. Za jakiś czas młodziutka kelnerka przyniosła jedzenie ostrożnie nam je ustawiając na stole. Potem szybkimi kroczkami (drobiąc jak gejsza, mimo że to nie Japonia) oddaliła się do kuchni.

Jedzenie smakowało wyśmienicie. Jedliśmy pałeczkami, jak nam się wydawało już całkiem sprawnie. Wygrzebywałam powoli pałeczkami delikatne mięso krewetkowe. Cały czas jednak czułam, że jesteśmy bacznie obserwowani przez „główną" kelnerkę. Nie była w końcu w stanie tego widoku znieść i podeszła do nas. Znowu kłaniając się w pas mówiła coś po chińsku pod nosem. Wzięła nóż ze stołu. Podeszła do mojego talerza i zamaszystymi ruchami pokroiła mi krewetkę na małe kawałki. To samo zrobiła z kolejnym talerzem. Z triumfalną miną potem znowu kłaniając się w pas odchodziła drobnymi kroczkami tyłem, mówiąc tylko 'tenkju, tenkju..'. Jeszcze przez dłuższą chwilę siedziałam z otwartymi ustami z zaskoczenia, aż w końcu ryknęłam śmiechem.:) Moje dobre samopoczucie związane z pewnością, że już umiem jeść pałeczkami zniknęło natychmiast, ale za to dobry humor mnie nie opuścił do końca posiłku.

 

W ostatni dzień przed wylotem do domu spędzaliśmy czas bardzo spokojnie na spacerze po rezerwacie ptaków i znowu na dobrym jedzeniu. Bardzo dobre i przyjemne zakończenie chińskiego tygodnia. Potem długi lot z przesiadką w Doha w Katarze. I tu znowu moje ulubione zajęcie - obserwowanie ludzi, ich inności i zwyczajów oraz tradycji. Wydaje mi się że człowiek staje się bardziej tolerancyjny dla innych, kiedy bywa w miejscach, gdzie sam jest 'inny' od większości. To ja byłam 'mniejszością'. Moja europejskość, (która wydaje się taka naturalna dla nas europejczyków) była czymś wyjątkowym w tym miejscu. Moje zwyczaje były mniejszością. Moje zachowanie mogło kogoś razić. Może raził kogoś też mój wygląd. Większość ludzi na lotnisku to przedstawiciele krajów arabskich. Jedni w strojach tradycyjnych - bardzo dla mnie interesujących. Inni już bardziej podobni w stroju i zachowaniu do zachodnich trendów - to mnie interesowało zdecydowanie mniej.

Doszłam do dwóch wniosków. Pierwszy, że świat dzięki lotnictwu stał się łatwo dostępny. Drugi, że przez tę łatwość i dostępność wiele miejsc, ludzi staje się podobnych do siebie. Ludzie zaczynają ubierać się podobnie, przemysł zmienia regiony świata w podobnym stylu. Możliwe, że kiedyś różnice regionalne i tradycyjne się zatrą. Będziemy wszyscy mieszkać w podobnych budynkach, oglądać podobne programy telewizyjne, ubierać się w tych samych sklepach na całym świecie.

Czy to jest dobre.....?

Lista artykułów:

Lubisz mój Blog? Posłuchaj:

muchos_cojones.png

Copyright Romul.pl 2015. All Rights Reserved.